Tradycyjnie już we wrześniu jedziemy na spotkanie motocyklowe. Tym razem będzie to w Międzybrodziu Bielskim a prosto z tego spotkania ruszamy dalej!


15 września 2019
Niedziela
“Nocleg w winnicy”

Poza kierunkiem, nie mamy na dziś specjalnego planu. Idealnie byłoby dojechać w okolice Belgradu ale czy nam się to uda?
Na śniadanie w Międzybrodziu idziemy już spakowani. Pałaszujemy śniadanie, żegnamy się szybko ze wszystkimi, których udało się rano zobaczyć i wsiadamy na motocykle. Zaraz po starcie ustalamy czy jedziemy przez Korbielów czy przez Zwardoń. Wybór pada na Korbielów co skutkuje tym, że od co jakiś czas podśpiewuję Sylwii przez interkom co to się wydarzyło “W Korbielowie na ubocu”.
Rozglądamy się też za stacją benzynową, żeby zatankować jeszcze w Polsce ale przy naszej trasie nic nie znajdujemy także tankujemy dopiero w Słowackim Nahodzie. Paliwa nie wchodzi za wiele ale właśnie o to nam chodzi (benzyna na Słowacji jest zazwyczaj trochę droższa niż w Polsce i na Węgrzech). Na stacji robię pierwszą korektę ustawienia bagażu. Na kanapie razem z namiotem wiozę pojemnik z wodą, niestety tak się przemieścił że woda kapie prosto w moje spodni. Poprawiam jego ułożenie z nadzieją, że nie będziemy już tracić wody (a w każdym razie nie do moich spodni).  Kiedy już ruszyliśmy i wyjechaliśmy za miasto z motocykla Sylwii odfruwa wodoodporna saszetka na telefon. Telefonu w niej nie było ale zguby i tak szkoda. Szukamy jej dobrą chwilę ale wpadła w takie krzaki które z miejsca ją pochłonęły. Na szczęście saszetka ta nie jest niezbędna bo ja mam nawigację a w razie czego mam taką saszetkę w moim kufrze (gdyby nawigacja odmówiła posłuszeństwa zawsze mogę używać w tej roli telefonu).
Trasa jaką pokonujemy tym razem na Słowacji to w przeważającej części nasz debiut. Zazwyczaj przemierzamy Słowację bardziej na wschód albo bardziej na zachód. Trasa nam się podoba ale mimo to Sylwię dopada lekkie znużenie. W okolicach Bańskiej Bystrzycy zatrzymujemy się na kawę. Prognozy z nawigacji mówią, że nieźle nam idzie i powinniśmy dotrzeć w okolice Belgradu bez większego problemu.  
Granicę z Węgrami przekraczamy niedaleko miejscowości Sahy. Mimo tego, że ze Słowacji na Węgry przejeżdżaliśmy już masę razy to tym przejściem granicznym robimy to pierwszy raz.


Po Węgierskiej stronie jeszcze przed Budapesztem próbujemy wypatrzeć jakiś lokal gdzie moglibyśmy się pożywić. Niestety jedyny który zauważyłem serwował wyłącznie napoje ale niedługo później była stacja benzynowa na której i tak musielibyśmy się zatrzymać żeby skorzystać z WC a przy okazji zjedliśmy po “tradycyjnym” węgierskim hot-dogu.  Nasza dzisiejsza trasa przez Węgry pokazała kolejną dobrą stronę, bardzo szybko wyjechaliśmy z obwodnicy Budapesztu i wjechaliśmy na autostradę M5. Jechało nam się tak dobrze, że kolejny postój był już na ostatniej stacji benzynowej przed granicą z Serbią.  Na stacji ustawiam już jako cel w nawigacji kemping Avala który z naszej strony jest już za Belgradem ale ma jeden bardzo duży atut, jest to kemping przy winnicy (alternatywą był jeszcze kemping nad Dunajem - do tego mieliśmy najbliżej, albo kemping przy autostradzie). Przekroczenie granicy z Serbią idzie nam bez najmniejszego problemu jednak zaraz za granicą Sylwia mówi mi przez interkom, że mam coś dziwnego przy motocyklu. Zatrzymujemy się i faktycznie. gdzieś za kufer zaplątał się kawałek folii. Usuwam intruza i bez przeszkód jedziemy dalej. Tuż przed Belgradem ostatnia konsultacja co do miejsca noclegu. Mimo, że już nadchodzi zmierzch powinno nam się udać dojechać zanim będzie całkiem ciemno. Droga na obrzeżach Belgradu czasami odbierała nadzieję, że tu może być jakikolwiek kemping ale w końcu dojechaliśmy a kemping jak najbardziej był na miejscu.
Panowie z obsługi wyszli do nas od razu, wskazali miejsce gdzie możemy się rozbić, przekazali kartkę informacyjną o kempingu (z hasłem do wifi, informacją o wodzie pitnej z każdego kranu na kempingu i zaproszeniem do degustacji wina).
Od razu poszedłem uregulować należność za nocleg a Sylwia zrobiła w tym czasie rozpoznanie terenu. Oboje wróciliśmy bardzo zadowoleni, ja bo kemping kosztował 17Euro a Sylwia bo sanitariaty na kempingu były nowe i w bardzo dobrym standardzie.
Teraz przyszła pora na test naszego nowego namiotu. Namiot zasłużył na specjalną wzmiankę bo ten wyjazd to jego to jego debiut. Co prawda zabraliśmy go już ze sobą w maju ale nie było okazji żeby go sprawdzić w warunkach “bojowych”.
Nasz nowy namiot to Alpinus space dome 3, jak sama nazwa wskazuje jest to namiot trzyosobowy a jego największym atutem jest system szybkiego rozkładania i równie szybkiego składania (co nie jest takie oczywiste w przypadku namiotów samo-rozkładających się).  Rozkładanie tego namiotu przypomina bardziej rozkładanie parasola i jest naprawdę szybkie a namiot po złożeniu ma normalny, walcowaty kształt (jak dla mnie namioty okrągłe po złożeniu nie bardzo sprawdzają się jako bagaż motocykla).
Do tej pory rozbicie namiotu z pompowaniem materaca zajmowało nam około pół godziny pod warunkiem, że Sylwia pompowała materac kiedy ja kończyłem wbijać śledzie. Nowy namiot, bez żadnego pośpiechu, rozbijam samodzielnie w 15 minut łącznie z nadmuchaniem materaca.


Test rozbijania namiot przeszedł śpiewająco, przygotowanie naszego obozowiska nie dosyć, że się skróciło to jeszcze odbyło się bardzo sprawnie. Namiot mieliśmy ustawiony tuż przy stołach dla turystów i tam też zasiedliśmy do kolacji. Niestety przy okazji zauważyłem czego zupełnie zapomniałem zabrać, składanych krzesełek. Tym razem nie były potrzebne ale czy tak się uda do końca wycieczki? Drugie spostrzeżenie to cieknący zbiornik na wodę. Jednak problemem nie było tylko jego złe ułożenie a niewielkie przetarcie i po prostu przeciekał. Pojemnik w kufrze miałem drugi, także wadliwy od razu trafił do kosza.
Po kolacji poszliśmy do kempingowej piwniczki spróbować wyrobów lokalnej winnicy.
Winnica dysponowała czterema gatunkami wina, Chardonnay, Sauvignon, Rose i Riesling. Nie spróbowaliśmy tylko Rieslinga a i tak chwilkę dyskutowaliśmy na, które się decydujemy. Największy dylemat był między Sauvignon (które ostatnio jest moim faworytem wśród win) a Rose. Ostatecznie wybór padł na lekko musujące Rose, którego otrzymaliśmy pół litrowy dzbanek w zamian za 5Euro.


Wino było naprawdę doskonałe i w sumie żałuję, że nie spróbowaliśmy również Rieslinga ale zawsze będzie to powód żeby tu jeszcze wrócić.
Gdyby nie fakt, że nazajutrz czekał nas kolejny długi dzień jazdy pewnie poprosilibyśmy o dolewkę ale tym razem grzecznie poszliśmy się wykąpać i spać.

Podsumowanie dnia: 747km
Międzybrodzie Bialskie  (Polska) - kemping Avala okolice Belgradu (Serbia)

 

16 września 2019
Poniedziałek
“Kotki lubią BMW”

Rano przy śniadaniu ustalamy, że raczej nie chcemy dziś spać w Bułgarii także będziemy się starać przekroczyć granicę z Turcją i na nocleg zatrzymamy się pewnie na kempingu Ömür w Edirne.  Wczoraj kiedy dojeżdżaliśmy do kempingu robiło się już ciemno i odpuściliśmy tankowanie teraz trzeba będzie zatankować w ciągu najbliższych 100km, Na szczęście na tej autostradzie w zasadzie nie ma problemu ze stacjami (nie wiem czy znajdzie się odcinek 40km bez możliwości zatankowania) i choć pierwsza napotkana była nieczynna to na drugiej uzupełniliśmy zapas paliwa.
Następne tankowanie będzie już w Bułgarii. Przekraczamy granicę i choć to nie jest pierwszy raz nadal jestem zdziwiony, że kraj który jest w Unii Europejskiej ma takie procedury graniczne. Niby wszystko idzie sprawnie ale Bułgaria to jedyny kraj gdzie na pewno pogranicznicy poproszą o dokumenty motocykla (zdarzyło się to również w Grecji ale tam nie jest to regułą). Co do Bułgarii nadal mamy mieszane uczucia. Jak na kraj należący do Unii ceny mają dość umiarkowane, ale jakość dróg jak dla mnie jest najgorsza w całej Europie. Jak na zawołanie remont autostrady zmusza nas do jazdy objazdem. Niby nic takiego ale objazd jest w tak tragicznym stanie, że samochody momentami się zatrzymują próbując przeczołgać się przez dziury w drodze. Motocyklami udaje nam się omijać stojące pojazdy ale jadąc po tak zmasakrowanej drodze trzeba być czujnym, koła co chwilę wpadają w dziury i wszystko się trzęsie. Udaje nam się przejechać ten tragiczny odcinek drogi w miarę sprawnie tylko dlatego, że jechaliśmy motocyklami i choć cieszę się, że mamy to już za sobą to jeszcze nie zdaje sobie sprawy jakie szkody wyrządził ten bułgarski objazd.
Przejazd przez Bułgarię poza tym nieszczęsnym objazdem dalej przeszedł już sprawnie (choć nie da się ukryć, że dalej jechaliśmy już z “tykającą bombą zegarową”).
Nadal nie ma tu parkingów przy autostradach (są jedynie zatoczki) ale na stacjach benzynowych jest podobnie jak w Polsce czyli całkiem dobrze. Przy okazji tankowania kiedy posilamy się i popijamy kawkę zauważam bankomat, jest nieczynny o czym informuje kartka z napisem “ustrojstwo nie raboti” (oczywiście napisana cyrylicą).


Czym bliżej do granicy z Turcją tym bardziej zastanawiam się jak nam pójdzie przekraczanie granicy. Od tego ile czasu nam ta granica zabierze wiele zależy. Idealnie byłoby gdyby jeszcze dziś udało się nam kupić winiety na autostradę. Kłopot w tym, że nie do końca wiem gdzie będziemy mogli je kupić. W internecie można znaleźć informację, że winiety można kupić w urzędach pocztowych i na wybranych stacjach benzynowych. Znaleźć też można relację z zakupu winiety kiedy proceder ten zajął kilka godzin. Wszystko wskazuje na to, że do granicy z Turcją dojedziemy dosyć wcześnie, przez interkom rozmawiamy, że idealnie byłoby dziś dojechać dalej niż do Edirne czyli gdzieś nad morze. Kłopot w tym, że to oznacza około 160km więcej do przejechania a słońce może już powiedzieć “dobranoc”.
Wszystko zatem będzie zależało od tego jak sprawnie uda nam się przekroczyć granicę a potem kupić winiety. 15km przed granicą plan wydaje się być skazany na porażkę. prawy pas drogi jest zablokowany przez ciężarówki, czy to możliwe, że aż tak długa jest kolejka do granicy? Czym dalej jedziemy tym bardziej staje się oczywiste, że kierowcy ciężarówek nie mają tu łatwego życia. Na szczęście kolejka osobówek jest raczej niewielka i dość szybko zostajemy odprawieni przez Bułgarskich pograniczników. Teraz strona Turecka.
Okienek do odwiedzenia jest tu więcej niż zazwyczaj ale wszystko idzie całkiem sprawnie. Turcja nie ma problemów z cyfryzacją, wydrukowana wiza elektroniczna okazała się zbędna, wszystkie informacje o naszych uprawnieniach do przekroczenia granicy pogranicznicy zobaczyli na monitorach jak tylko położyli paszporty na skanerach. O tym, że nie przewozimy alkoholu i papierosów pogranicznicy dali się przekonać wyłącznie patrząc nam w oczy ale żeby stwierdzić, że my to my musieliśmy na chwilę zdjąć kaski (była to pierwsza granica jaką przekroczyliśmy gdzie nas o to poproszono odkąd używamy kasków szczękowych). Na koniec odprawy jeszcze kontrola bagażu w asyście psa, ciekawe czy był nastawiony bardziej na narkotyki czy na materiały wybuchowe bo Turcja jest w tej chwili krajem z podwyższonym ryzykiem zamachów terrorystycznych. Psy nawet na nas nie spojrzały, policjanci kazali nam ominąć czekające na obwąchanie samochody i jechać dalej czyli już do Turcji!. Przy jednym z okienek na granicy zapytałem gdzie mogę kupić winietę i usłyszałem, że na stacji shell jakieś 150 metrów za granicą, oczywiście zatrzymaliśmy się tam. Na stacji z kolei dowiedziałem się, że winiety mogę kupić na poczcie jakieś pół kilometra dalej. Jakiekolwiek szanse na szybkie załatwienie winietek malały jeszcze bardziej ale udało nam się odnaleźć urząd pocztowy i w dodatku był czynny.
Zakup winietek chwilkę potrwał ale wynikało to z faktu, że są to winietki elektroniczne i wszystkie dane motocykli musiały zostać wpisane do systemu. Na koniec jeszcze zapłaciłem za winietki i ich “doładowanie” pozwalające dojechać do Istambułu i przekroczenie cieśniny Bosfor.
Tu należy się wyjaśnienie jak działa Turecki system opłat. Dla lokalsów sprawa jest prosta bo powinni używać urządzeń elektronicznych OGS (coś jak via-tool w Polsce) lub winietek elektronicznych HGS. Dla turystów z zagranicy (a także dla lokalsów nie korzystających stale z autostrad) rekomendowany jest system HGS i prawdę mówiąc uważam, że jest bardzo zmyślnie pomyślany. Samą winietkę powinno się nakleić na szybie (do motocykli dodają specjalny uchwyt w razie gdyby w motocyklu nie było szyby). Podobno jest w niej ukryty chip zawierający unikatowy numer winiety i ten numer jest odczytywany przy przejeździe przez bramki. Piszę podobno bo oglądałem nasze winiety i pod światło nie widać żadnego chipu ale może jest bardzo mały a może tylko chodzi o potwierdzenie numeru winiety a o poborze opłat decyduje odczytanie numeru tablicy rejestracyjnej przez kamery na bramkach.
Tak czy inaczej system jest sprytny bo pobierając opłaty odcinkowe nie generuje takich zatrzymań ruchu jak klasyczne bramki poboru opłat  jakie znamy choćby z naszego kraju (choć najbardziej podoba mi się system winiet elektronicznych taki jak na Słowacji gdzie opłaty wnosi się za okres a nie odcinek a motocykle są zwolnione z opłat). Najbardziej w tym systemie podoba mi się możliwość kontroli i doładowania swojej winietki przez apkę dostępną na smartfony. Apka ta jeszcze się pojawi w stosownym momencie więc na razie wrócimy do motocykli.
Zakup winietek poszedł na tyle sprawnie, że oboje stwierdziliśmy, że jedziemy dalej i już dziś śpimy nad morzem Marmara. Nie da się ukryć, że temat miałem wstępnie rozpoznany i nawigacja kierowała nas na Semizkum Mocamp w Silviri czyli praktycznie już w Istambule (po cichu już wczoraj liczyłem, że uda nam się tu dojechać także miejsce miałem przygotowane). Przez chwilę zastanawiamy się przez interkom jakie jest ograniczenie prędkości na Tureckiej autostradzie. Nawigacja akurat na tym odcinku nic nie podpowiada a ja najnormalniej w świecie przegapiłem znak przy wjeździe na drogę.
Zazwyczaj można coś wywnioskować z tempa jazdy innych kierowców ale Ci najczęściej jadą poniżej 100km/h. Gdyby nie robiło się już ciemno może byśmy też jechali około setki ale chcemy jak najszybciej dojechać na miejsce więc ustalamy, że nawet jeśli wolno tu jechać tylko 100km/h to za 120 na autostradzie nie powinno nam grozić Tureckie więzienie a jeśli już to nie powinna to być długa odsiadka. Na szczęście przy jednym z dojazdów do autostrady pojawiły znaki z ograniczeniem prędkości i okazało się, że typowaliśmy bardzo trafnie - 120km/h to Turecki limit. Największym problemem po zachodzie słońca okazał się duży spadek temperatury. Obydwa nasze motocykle były zgodne, zrobiło się chłodniej o 10C i grzane manetki poszły w ruch. Niedługo później przy okazji pierwszego tankowania w Turcji dołożyliśmy warstwę ubrania pod kurtki i temperatura przestała nam przeszkadzać.
Samo tankowanie trochę nas zaskoczyło bo pan z obsługi stacji biegał koło nas i wystukiwał coś na dystrybutorze a z wydrukowanym kwitkiem polecił iść do kasy. W kasie z kolei dostaliśmy kolejny kwitek, który należało oddać panu przy dystrybutorze, wszystko poszło jednak sprawnie więc uznaliśmy, że to jakaś dziwna stacja.
Do Silviri dojeżdżamy już w zupełnych ciemnościach przy bramce na zjeździe z autostrady mała konsternacja bo kiedy przejeżdżam bramka zapala czerwone światło i podnosi alarm, winietę przecież mam a dodatku kiedy Sylwia jedzie przez bramkę wszystko jest w porządku i nawet zapala się zielone światło. Być może za bardzo zaufałem elektroniczności winiety i schowałem ją do kieszeni kurtki (Sylwia miała swoją przyklejoną do szyby w specjalnym uchwycie jaki dostaliśmy przy wykupieniu winiet) a może przejechałem przez bramkę odrobinę za szybko, kiedy bramka zapaliła mi czerwone światło i podniosła alarm Sylwia zdecydowanie przyhamowała więc może moja prędkość miała tu kluczowe znaczenie.
Nikt nas nie gonił a winietę tak czy inaczej miałem opłaconą więc pojechaliśmy dalej ufając, że nawigacja doprowadzi nas do kempingu. Po paru kilometrach wjechaliśmy do niewielkiego miasta i po chwili byliśmy przed bramą kempingu. Wjazd był trochę w dół i prowadziła do niego gruntowa droga, w nocy przy oświetleniu tylko z reflektorów motocykli w pierwszej chwili ten wjazd wydał mi się bardzo stromy ale było to tylko złudzenie i po chwili dojechaliśmy do właściwej bramy kempingu gdzie jeden z panów pilnujących kempingu zaprowadził nas do recepcji. Muszę przyznać, że w nocy kemping nie robił dobrego pierwszego wrażenia, wyglądało to trochę jak osiedle slumsów tyle, że przy tych chatkach zaparkowane były zazwyczaj całkiem niezłe samochody. W recepcji zameldowanie poszło całkiem sprawnie jedyne co miałbym do zarzucenia to możliwość zapłaty wyłącznie w gotówce co też nie było kłopotem bo byłem uzbrojony w Tureckie liry.
Nocleg kosztował 90 lir (czyli około 60zł). Po zakończeniu formalności, pan z recepcji zaprowadził nas na plac dla namiotów, wcześniej wziąłem go tylko za plac zabaw (bo stało tam coś w rodzaju zjeżdżalni dla dzieci) ale okazało się, że to teren dla namiotów i kamperów (w oddali nawet jakiś stał). Pan zalecił nam rozbicie namiotu w pobliżu ogrodzenia żeby ochrona obiektu mogła nas odpowiednio chronić. Zapytałem jeszcze gdzie są sanitariaty i zajęliśmy się rozbijaniem namiotu. Podobnie jak wczoraj namiot wdzięcznie współpracował przy rozbijaniu, także zanim Sylwia wróciła z rozpoznania terenu (w tym wypadku inspekcja sanitariatów) nasze obozowisko było już gotowe.
Kiedy Sylwia wróciła ważniejsze okazało się uczucie jakim jeden z kempingowych kotów obdarzył jej motocykl. Widziałem jak kot ucieka przez ledwo uchylony lufcik ale nigdy takie akrobacje. Stwierdziliśmy, że koty najwyraźniej coś czują do BMW i zajęliśmy się bagażami.


Sylwia potwierdziła, że kemping sprawia wrażenie slumsów również w sanitariatach ale za to jest tu plaża gdzie nawet jest jakaś impreza z ogromnym telewizorem (o ile pamiętam leciał jakiś mecz). Byliśmy już dobrze głodni więc priorytetem była kolacja.  


Kiedy już właściwie opróżniliśmy zawartość jednej z konserw zauważyłem, że coś się lepi. Na podłodze przedsionka namiotu pojawiło kilka lepkich plam. Krótkie śledztwo odkryło prawdę, jedna z puszek nie wytrzymała trudów podróży przez objazd z Bułgarii  i otworzyła się. Na szczęście tylko uchyliło się wieczko i tylko odrobinę uciekło na zewnątrz. Zainteresowanie kota BMW stało się znacznie bardziej logiczne i jednocześnie wypada pochwalić wyszkolenie Tureckich psów na granicy. Nie dały się zwieść zapachowi jedzenia i całe szczęście bo inaczej czekałaby nas naprawdę niezła przygoda na granicy (podejrzewam, że zostalibyśmy naprawdę dokładnie przeszukani).
Otwartą konserwę musieliśmy zjeść, także dzisiejsza kolacja była nadspodziewanie obfita. Po kolacji poszliśmy się wykąpać a Sylwia przy okazji również uprała torbę w której pechowa konserwa nie przetrwała Bułgarskich dróg. Sanitariaty na campingu miały naprawdę słaby standard a dodatku z każdego kranu leciała lekko słona woda. Wykąpać oczywiście się dało a nawet i umyć zęby choć lekko słona woda nie ułatwiała zadania.
Mieliśmy co prawda jeszcze trochę wody ale dobrze byłoby uzupełnić zapas, niestety wszystkie krany opatrzone były tabliczkami i informacją, że woda nie jest do picia.
Wodę można było kupić w butelkach albo 10 litrowych pojemnikach w sklepie na kempingu. Sklep oczywiście był już nieczynny ale jak już pisałem mieliśmy zapas wody więc tylko pospacerowaliśmy trochę po terenie kemping, dłużej zabawiliśmy przy strefie wifi gdzie zrobiliśmy przymiarkę do dalszej trasy. Nie ukrywam, że ten pierwszy nocleg w Turcji nie nastroił mnie optymistycznie, jeśli wszystkie kempingi są takie jak ten to raczej nie zabawimy tu długo i modyfikujemy plany. Kompletnie nie mam pojęcia ile czasu zajmie nam przejechanie przez Istambuł  ale jeśli pójdzie w miarę sprawnie wytypowałem na jutro kemping, z opinią najlepszego w Turcji ale jest on po drugiej stronie morza Marmara. Czy uda nam się tam dojechać przekonamy się jutro.
Strefa wifi była tuż przy przy plaży, imprezowała tam grupa młodzieży. Na plaży mieli ognisko ale co jakiś czas wracali do kempingowej kuchni i wychodzili z niej dużo bardziej zadowoleni. Turcja jest krajem muzułmańskim, ludzie są dość religijni i nie piją alkoholu, a jeśli już to tylko pod dachem, tak żeby Allah nie widział.
Rozbawieni tą sytuacją poszliśmy spać.
 
Podsumowanie dnia: 880km
Kemping Avala okolice Belgradu (Serbia) - Semizkum Mocamp Silviri (Turcja)

 

17 września 2019
Wtorek
"Po drugiej stronie Bosforu"

Ranek nie zmienił oblicza kempingu, nadal wyglądał jak osiedle slumsów ale morze i plaża jest naprawdę super.



Robimy szybkie śniadanie, tym razem jest to kupiona testowo w Polsce gotowa kasza na zimno do której dokładamy liofilizowaną sałatkę z kurczakiem. Jedzenie było bardzo smaczne i szybkie w przygotowaniu a to w trasie jedna z istotniejszych rzeczy.
Po śniadaniu idziemy jeszcze posiedzieć przy plaży. Plaża i morze trochę odczarowują ten kemping, gdyby jeszcze był tu choć jeden kran z pitną wodą, pewnie nawet bym go polecił jako miejsce gdzie można zobaczyć jak odpoczywają mieszkańcy Istambułu.


]



Usiedliśmy jeszcze na chwilę w strefie wifi gdzie nawiązaliśmy znajomość z małym Tureckim kotkiem. Kotka prawdopodobnie interesował zapach z torby gdzie miała miejsce katastrofa konserwy (widać pranie było zbyt powierzchowne) ale był przyjazny i sympatycznie pozował do zdjęć.




Sylwia sprawdza w internecie i okazuje się, że Turcja jest jednym z krajów gdzie rozgościł się Decathlon. Jak nie będziemy musieli za bardzo dokładać drogi spróbujemy kupić krzesełka turystyczne. Mi udało się okiełznać apkę HGS do zarządzania winietą i sprawdziłem, że z obydwu winiet pobrane są opłaty ale z winiety Sylwii zniknęło więcej pieniędzy także chyba faktycznie za szybko przyjechałem przez tą ostatnią bramkę.
Wracamy do namiotu, sprawnie zwijamy obozowisko i około 10tej ruszamy. Gdy dojeżdżamy do Istambułu zatrzymujemy się na parkingu i zakładam na kask kamerkę. Po wypadzie majowym gdzie przez całą drogę z Olimpu nakręciłem tylko mój prędkościomierz zmieniliśmy kamerkę i teraz mam podgląd nie tylko na monitorku kamery ale i w telefonie. Choć zazwyczaj taka technologia je mi z ręki to tym razem telefon nie ma ochoty na współpracę z kamerą. Nie chcę tracić czasu więc nagrywam krótki filmik i koryguję ustawienie kamery korzystając z jej monitorka.


Istambuł robi na nas bardzo duże wrażenie. Miasto jest ogromne i super nowoczesne. Praktycznie przez całe miasto wiodą autostrady z czterema (a czasem więcej) pasami ruchu. Przy tym mrowiu samochodów ruch jest całkiem płynny. Z tego co zauważyliśmy spowolnienia ruchu powodowane były głównie przez ulicznych sprzedawców wody.
Nawigacja prowadzi nas bardzo sprawnie i zgodnie z oczekiwaniami pojawiają się drogowskazy na most Sułtana Mehmeta. Jest to jeden z trzech mostów przez cieśninę Bosfor (czwartym połączeniem jest tunel a piątym promy). Dla niezorientowanych w geografii, cieśnina Bosfor w tym miejscu oddziela Europę od Azji. Choć nasz krok na Azjatycką stronę będzie maleńki to nadal trudno nie czuć ekscytacji. Przejażdżka do Azji każdym z mostów jest płatna, na szczęście nie ma tu żadnych bramek, opłata jest pobierana elektronicznie także winieta jest niezbędna. Dziś rano przykleiłem obydwie nasze winiety do szyb motocykli i mam nadzieję, że dziś nie spowoduje żadnego alarmu. Chwilowe spowolnienia ruchu pozwalają nam rozglądać się i co chwila wymieniamy się przez interkom spostrzeżeniami na temat dostrzeżonego w oddali meczetu, zamku czy stadionu.
Dojeżdżamy do mostu przez Bosfor. Jest to ogromny most wiszący i choć widzieliśmy już nie jeden to takiego widoku nie zapewnia żaden, po lewej stronie mamy morze Czarne a po prawej Marmara, za plecami Europę a przed sobą Azję.
Po azjatyckiej stronie nawigacja kieruje nas na Beykoz a potem już na Polonezköy.
Nazwa tej drugiej miejscowości nieprzypadkowo kojarzy się z Polską oznacza bowiem nic innego jak “Polska wieś”. Skąd polska wieś w Turcji? Po upadku powstania listopadowego z inicjatywy Adama Czartoryskiego została założona niewielka osada gdzie mogli zamieszkać uciekinierzy z Polski. Mieszkający tam Polacy nazywali miejscowość Adampolem i taka nazwa prosperuje do dziś razem z turecką nazwą Polonezköy. Nie będę opisywać dokładniej historii tego miejsca, mam nadzieję, że ciekawi sami znajdą więcej informacji.


Do dziś można tu spotkać bardzo wiele polskich nazw pensjonatów, restauracji czy ulic (jak ulica Adama Mickiewicza). Jest tu Polski cmentarz wojskowy a także oczywiście kościół pod wezwaniem Najświętszej Maryi.




Podobno da się tu również usłyszeć polską mowę ale nam się to nie udało. Robiło się już upalnie i po kilku zdjęciach pojechaliśmy dalej.
W nawigacji celem stał się już kemping w pobliżu miejscowości Erdek na południowym brzegu morza Marmara. Po drodze jednak mieliśmy jeszcze zajechać w jedno miejsce do Decathlona. Udało mi się nawet namierzyć ten sklep w pobliżu naszej trasy, także tylko trochę nadkładaliśmy drogi. Sklep znajdował się w centrum handlowym także mieliśmy dodatkową “atrakcję”. Motocykle zaparkowaliśmy niedaleko wejścia obok już stojącego jednośladu. Na wejściu czekało nas jednak zaskoczenie. Wejście było pilnowane przez ochronę i wojsko. Każdy wchodzący do centrum handlowego musiał przejść przez bramkę wykrywającą metale a każda torba czy plecak były prześwietlane. Także nasze kurtki i kaski przejechały taśmociągiem przez aparaturę sprawdzającą i dopiero wtedy mogliśmy wejść do środka. Jak już wspominałem Turcja jest krajem o podwyższonym ryzyku zamachów terrorystycznych także dodatkowe środki bezpieczeństwa nas nie zdziwiły a nawet stwierdziliśmy, że Turcy poważnie podchodzą do sprawy. Interesujący nas sklep znaleźliśmy dosyć szybko i po obejrzeniu dostępnych krzesełek turystycznych kupiliśmy identyczne jak już mieliśmy (kupione rok wcześniej w Lizbonie). Ten model poza najniższą ceną składa się do najmniejszych rozmiarów a to jest dla nas kluczowe. Jak bywa w centrach handlowych w Polsce tu również był pasaż restauracyjny. Zrobiliśmy się już trochę głodni także zrobiliśmy małe rozeznanie. W zasadzie wszystkie knajpki oferowały bardzo podobny asortyment także wybraliśmy taką gdzie mieliśmy największą możliwość samoobsługi.
Jedzenie było smaczne a na uwagę zasługuje ogromna różnorodność sałatek i warzyw (w pamięć mi zapadła piklowana czerwona kapusta).
Do motocykli mogliśmy już wrócić bez dodatkowej kontroli, przyczepiliśmy krzesełka na wałek do motocykla Sylwii, uruchomiłem nawigację i ruszyliśmy. Dość sprawnie wróciliśmy na autostradę z której musieliśmy zjechać i kierowaliśmy się w stronę kolejnego wielkiego mostu wiszącego “Osmangazi”. Ten most spina ze sobą dwa brzegi morza Marmara, które w tym miejscu przybiera kształt zwężającej się zatoki. Przejazd tym mostem też jest oczywiście płatny i w dodatku jest to najdroższy przejazd (o ile pamiętam ponad dwukrotnie droższy niż mosty nad Bosforem). Most wyglądał na tyle spektakularnie, że wykorzystaliśmy zjazd na stację benzynową żeby zrobić mu zdjęcia.






Przy okazji również zatankowaliśmy bo motocykle już sygnalizowały znaczne spustoszenie w zbiornikach. Stacja była bardzo duża co jak się okazało wcale nie było jej zaletą. Procedura którą widzieliśmy na stacji wczoraj okazała się i tak uproszczona tu poznaliśmy ją w pełnej krasie. Jak zawsze podjechaliśmy obydwoma motocyklami pod jeden dystrybutor co skonsternowało Pana z obsługi bo zupełnie nie miał pojęcia który numer motocykla ma wpisać do dystrybutora zwłaszcza, że na jego pytanie, który motocykl tankujemy odparłem, że obydwa. Jakoś to przełknął ale kiedy zatankowałem BMW i przeniosłem pistolet do Suzuki Pan zaczął machać rękami i łapać się za głowę. Na szczęście w pobliżu był menadżer stacji i zezwolił na taki niecny proceder. Pan, który nas obsługiwał wyraźnie odetchnął i nawet chwilę z nim sympatycznie pogadałem. Dalsza procedura była już tak jak wczoraj, kwitek z dystrybutora do kasy a potem jeszcze kwitek z kasy dla Pana przy dystrybutorze. Zastanawialiśmy się z czego może wynikać taki dla nas abstrakcyjny cyrk. Najbardziej prawdopodobne wydawało nam się zapobieganie kradzieżom paliwa lub kontrola państwa nad sprzedażą paliwa (nota bene w bardzo atrakcyjnej cenie około 4zł za litr).
Po zatankowaniu uzbroiłem ponownie kask w kamerkę i wróciliśmy na trasę przez most.
Na drugim brzegu stały bramki ale już wyposażone w szlabany i szlabany te grzecznie podniosły się przed moim i Sylwii motocyklem - winiety działają!
Droga wiodła jeszcze spory kawałek przez fajną nową autostradę, na jej końcu ponownie stały bramki ze szlabanami ale tu już szlabany się nie podniosły ale Pani z obsługi pobrała opłatę i otworzyła przejazd. Czemu tym razem winieta nie zadziałała? Mieliśmy już na nich za mało środków, działają one w systemie przedpłaconym a za każdy motocykl zapłaciliśmy dodatkowo po 23 liry (jak potem sprawdzałem na winietkach mieliśmy już tylko po kilka lir)
Autostrada się skończyła i posuwaliśmy się dalej drogą oznaczoną jako ekspresową. Drogowskazy i nawigacja kierowały nas w kierunku na Çanakkale. Droga była oczywiście o wiele ciekawsza od autostrady, co chwilę stały przy niej olbrzymie stoiska z melonami i arbuzami. Naszą rozrywką stało się opracowanie systemu bezpiecznego przewiezienia arbuza lub chociaż melona na motocyklu. Gdyby sprzedawane okazy były trochę mniej okazałe kto wie czy byśmy nie zaryzykowali zakupu. Dywagacje owocowe przerwała nam kontrola drogowa.  Policja wyrywkowo zatrzymywała pojazdy a my wydaliśmy się im wyjątkowo atrakcyjni. Oczywiście jak zazwyczaj bywa najpierw zastanawialiśmy się czy czasem nie przekroczyliśmy przepisów zwłaszcza, że jak tylko policja nas zatrzymała do zatoczki zjechał samochód z którego wyszedł pan z rejestratorem video i coś intensywnie tłumaczył policjantom. Co prawda raczej nie robiliśmy na drodze nic co pana powinno szczególnie zirytować (poza wyprzedzaniem go) ale obawy były całkiem spore. Policjanci poprosili o dokument którego jeszcze nigdy w żadnym kraju nie musiałem okazywać czyli  o prawo jazdy. Następnie poprosili również o polisę ubezpieczeniową (zielona karta) dokumenty motocykli i paszporty. Najwyraźniej bardzo serio traktowali swoje obowiązki bo zadzwonili i konsultowali dane z paszportów. Największym problemem było przeliterowanie naszego nazwiska a do dopełnieniem wszystkiego było kiedy policjant zapytał mnie jak to się czyta i próbował powtórzyć to co usłyszał do słuchawki.
Na koniec jeszcze zapytali dokąd jedziemy, oddali nam wszystkie dokumenty i pozwolili jechać dalej. Bez wątpienia była to najdokładniejsza kontrola policyjna jaką przeżyłem ale absolutnie nie mieliśmy niczego za złe Tureckim policjantom, nawet jeśli zatrzymali nas z ciekawości i nazwisko sprawiło im kłopot to mając w pamięci stan podwyższonego zagrożenia zamachami takie działania są jak najbardziej właściwe.
Bez dalszych przygód dojechaliśmy do zjazdu na Erdek i daliśmy się prowadzić nawigacji na kemping nad morzem. Dojechaliśmy tam bez zbędnego błądzenia ale brama kempingu była zamknięta i wisiała na niej kartka informująca, że kemping jest już nieczynny. Trochę opadły mi ręce ale w tym momencie do Sylwii podszedł pan i zapytał czy szukamy kempingu bo jeśli tak to po drugiej stronie drogi jest czynny kemping. Jak tylko wycofałem motocykl faktycznie zauważyłem drugi kemping. Aplikacja z której korzystałem nie miała go w bazie ale pierwsze wrażenie było zupełnie niezłe, przypominał nam nawet jeden z naszych ulubionych kempingów w Albanii. Pan który zagadnął Sylwię przedstawił nam się jako John, pokazał kemping Mysia Beach, zaproponował posiłek i çaj (czaj). Był generalnie naprawdę bardzo miły i uczynny. Za nocleg zapłaciliśmy  65 lir czyli wyraźnie taniej niż dzień wcześniej.
Kiedy ja zająłem się rozbijaniem namiotu Sylwia tradycyjnie sprawdziła sanitariaty, były skromne ale czyste i na pewno dużo lepiej wyglądały niż na kempingu dzień wcześniej. Kończyła nam się już woda do picia i Sylwia poszła zapytać Johna czy woda w kranach nadaje się do picia i ewentualnie miała zakupić zapas wody. Okazało się, że w kuchni dla gości kempingu w kranie jest jak najbardziej pitna woda. Wobec tego Sylwia kupiła w kempingowym barze dwa piwa.


Kemping zaskoczył nas tym bardziej, że za wszystko mogliśmy zapłacić kartą. Namiot praktycznie był już gotowy, także dokończyliśmy piwo już na plaży a było tam tak błogo, że niedługo potem piliśmy nawet kolejne. Woda w morzu była super ciepła i z każdą chwilą miejsce podobało nam się coraz bardziej. Byliśmy wręcz zadowoleni, że reklamowany kemping był nieczynny.









Relaksując się na plaży widzieliśmy jak John poszedł nurkować z kuszą ale niestety nie udało mu się upolować żadnej ryby, za to niezły połów mieli panowie z obsługi kempingu łapiący małe rybki na wędkę siedząc na łódce przycumowanej praktycznie tuż przy brzegu.


Kiedy zrobiliśmy się głodni poszliśmy do barku gdzie zostaliśmy uraczeni daniem które na tablicy było wymienione jako Kofta.
Były to małe kotleciki lekko podłużne, do tego sałatka z pomidorów i frytki. Zaoferowano nam nawet świeże rybki, ale byliśmy już najedzeni także ładnie podziękowaliśmy i poszliśmy się wykąpać. Przed snem jeszcze chwilę naradziliśmy się co do dalszej trasy, wstępnie zakładałem zwiedzanie Troi a potem przeprawę promem z Izmiru na Grecką wyspę Chios a następnie kolejnym promem do Pireusu ale chyba odpuścimy Troję i pojedziemy od razu do Izmiru.

Podsumowanie dnia: 380km
Semizkum Mocamp Silviri  - Adampol - Kemping Mysia Beach Erdek (cały dzień Turcja)

 

18 września 2019
Środa
"Akcja koń Trojański"

Rano jeszcze przed śniadaniem pogrzebałem w telefonie i proponuję zmianę planów, pojedziemy zwiedzać Troję a potem zatrzymamy się na kempingu nad morzem a na prom do Grecji zapolujemy dzień później.
Turcja w ciągu minionej doby bardzo ale to bardzo przypadła nam do gustu więc nie będziemy się aż tak bardzo spieszyć z jej opuszczeniem.


Na śniadanie idziemy do barku. Pan proponuje, że przygotuje nam zestaw różności na co skwapliwie przystajemy. Dostajemy masę lokalnych przysmaków, ser, sałatka, marmolada, oliwa z przyprawami, oliwki i jajka sadzone do tego kawka.


Śniadanie było super smaczne i w sumie bardzo tanio, zbiorczy rachunek za wczorajsze piwo, kolację i dzisiejsze śniadanie nie przekroczył 20 euro a prawie połowę rachunku zajmowało piwo.


Idziemy jeszcze na mały spacer po plaży a potem już pakujemy się i ruszamy w kierunku Troi.
Praktycznie od razu wjeżdżamy w niewielką nadmorską wioskę, stare i skromne zabudowania, bliskość morza, tworzą niepowtarzalny klimat i Turcja dostaje kolejne plusiki.
Wpadamy na drogę ekspresową w kierunku na Çanakkale. Zatrzymujemy się na tankowanie, procedura jest taka jak do tej pory i już nas nie dziwi. Niedługo później mijamy trochę większą miejscowość i zatrzymujemy się w sklepie uzupełnić zapas wody. Dojeżdżamy do Troi i pierwsza miła niespodzianka, parking dla motocykli jest darmowy. Od razu lubimy to miejsce. Parkujemy obok innych zaparkowanych motocykli. Tak się złożyło, że były to dwa duże GSy na francuskich numerach.


Przyczepiamy kaski linkami do motocykli i idziemy do kasy. Wejście to koszt 42 liry od osoby, porównując do kosztu noclegu wydaje się sporo ale w przeliczeniu na złotówki nie jest źle a kasa przyjmuje płatności kartą. Przy kasie spotykamy francuskich motocyklistów, najwyraźniej długo się wahali kupując bilety.  Zwiedzanie zaczynamy od zdjęć pod koniem trojańskim.


I tu pojawia się pytanie, jakim sposobem Trojanie nie zauważyli tych schodów :).
[img]http://banici.pl/bam/galeria/albums/userpics/10002/IMG_20190918_132131.jpg[/img]

Oczywiście to żart bo drewniany koń jest tylko rekonstrukcją dla turystów nie mówiąc już o tym, że to antyczne miasto jest tylko domniemaną/prawdopodobną Troją (lokalizacja pasuje do opisu Homera). Ledwo zaczęliśmy zwiedzać a zauważyłem, że francuscy motocykliści już wychodzą. Przez moment nas to zaskoczyło ale bardzo szybko sprawa się wyjaśniła wszystkie opisy pod eksponatami były tylko w trzech językach: tureckim, angielskim i niemieckim. Przeciętny francuz nie włada żadnym językiem obcym uważając, że francuski jest najważniejszy na świecie, teraz to się zemściło i zwiedzanie Troi zakończyli w ekspresowym tempie.
Same ruiny są dość ciekawe i nawet jeśli nawet nie była to mityczna Troja to nadal jest na co popatrzeć.














Kiedy już obejrzeliśmy całe ruiny wstąpiliśmy do sklepu z pamiątkami kupić kilka drobiazgów do domu. Po francuskich motocyklistach na parkingu nie było już nawet śladu więc i my szykujemy się do drogi. Kiedy włączam nawigację chyba zbyt długo trzymam przycisk i uruchamia się w trybie recovery, dla nieobeznanych z tematem tryb ten umożliwia całkowity reset urządzenia, w pełnym słońcu praktycznie nie widziałem tych drobnych literek i nie mam pewności czy wybrałem “reset” czy “reboot”.


W najgorszym wypadku za chwilę nie będziemy mieli żadnych map w nawigacji. Chwila niepewności…. uff wszystko jest na swoim miejscu, po chwili możemy
opuszczać parking i wracać na trasę. Jako cel w nawigacji jest ustawiony Altin Camp, kemping w miejscowości Burhaniye oczywiście nad morzem ale już nie nad Marmara tylko nad Egejskim. Kemping ten ma całkiem niezłe opinie ale ostania jest z sierpnia 2012. Niewielka doza niepewności czy jeszcze jest i czy będzie czynny zostanie rozwiana dopiero jak tam dotrzemy. Tymczasem zrobiliśmy się już głodni i zatrzymujemy się przy restauracji w miasteczku Ezine. Nie pamiętam już co dokładnie zamówiliśmy do jedzenia ale pamiętam, że do picia Sylwia poprosiła turecką herbatę czyli çaj (czaj).
Wydawać by się mogło, że herbata to herbata ale Turecka herbata wyraźnie różni się smakiem a także sposobem przyrządzania od tej którą znamy i serio oboje jesteśmy tą wersją herbaty zachwyceni.  Poza smakiem çaj jest zazwyczaj podawany w bardzo fajnych szklaneczkach przypominających tulipany czy też małe dzbanuszki. Ruszyliśmy dalej z postanowieniem, że kupimy do domu turecką herbatę a jak się uda to również te wyjątkowe szklaneczki. Zanim udało nam się dotrzeć do miejsca dzisiejszego noclegu znów trafiliśmy na kontrolę policyjną. Od razu daliśmy wszystkie możliwe dokumenty a pan policjant wykazał się sprytem bo tylko zrobił telefonem zdjęcia naszych praw jazdy i nie próbując nawet czytać naszych nazwisk puścił nas wolno. Uśmialiśmy się przez interkom, że pewnie nasze nazwiska są już znane policji i już nawet nie próbują ich czytać. Dojechaliśmy na kemping i choć wjazd zagradzał szlaban to obiekt jak najbardziej istniał, był czynny i w dodatku sprawiał dobre wrażenie. Po chwili na recepcji byliśmy już zameldowani i dostaliśmy do wyboru dwie części kempingu gdzie możemy rozbić namiot. Część “ogrodową” w cenie 60lir lub “plażową” w cenie 75lir. Sylwia zdecydowała, że woli patrzeć na morze niż na krzaki więc nasz namiot stanął bliżej wody.


Szybko rozbiliśmy namiot i poszliśmy na plażę. Popływaliśmy trochę w cieplutkiej wodzie, posiedzieliśmy na plaży popijając piwo z campingowego barku.









Decyzja o tym żeby nie uciekać z Turcji tak szybko, zaprocentowała i teraz cieszymy się wakacjami. Siedzieliśmy na plaży aż do zachodu słońca. Potem poszliśmy do barku na kolację gdzie tak jak wczoraj dostaliśmy kotleciki “kofta.


W barku jest strefa wifi więc sprawdzam jak najlepiej przeprawić się do Grecji. Są dwie możliwości, z miejscowości Ayvalik na Grecką wyspę Lesbos i stamtąd do Piresusu lub z Çeşme na Grecką wyspę Chios i potem również do Pireusu. Pierwsza opcja jest nawet trochę tańsza ale daje bardzo mały margines na przesiadkę z jednego promu na drugi a jeszcze musimy kupić bilety dlatego wybieramy wariant z Chios.
Kiedy płacimy za kolację widzimy jak jeden z gości kempingu kupuje w barku butelkę Raki i butelkę wody z lodówki. Sylwia sprawdza na szybko w internecie i okazuje się, że Tureckie Raki jest bardzo podobne do greckiego Ouzo. Jest to anyżówka do której dolewa się wody a wtedy napój staje się mleczno biały. Turcy mówią na tego drinka “mleko lwów” - zapewne dlatego, że może sponiewierać. Dochodzimy do wniosku, że Turcy w swoich domach kiedy widzą ich sąsiedzi, są religijni i nie piją alkoholu ale jak wyjadą gdzieś na kemping, gdzie dookoła są sami obcy wcale nie stronią od alkoholu. To tylko teoria ale zdaje się, że coś w tym jest.
Po kolacji myjemy się i idziemy spać, jutro się okaże czy spędzimy noc na promie czy na greckiej wyspie czekając na następny prom.

Podsumowanie dnia: 300km
Kemping Mysia Beach Erdek - Troja - Altin Camp Burhaniye (cały dzień Turcja)

 

19 września 2019
Czwartek
“Chios i chaos”

Rano zastanawialiśmy się co robimy ze śniadaniem. W campingowym barku nie było nikogo z obsługi zatem na śniadanie nie było co liczyć, poszedłem na recepcje zapytać czy może na campingu jest jakiś market gdzie mógłbym kupić chleb ale niestety na kempingu nie było sklepiku, musiałbym po pieczywo jechać do miasta.


Wobec tego wygrzebaliśmy w zapasach pomidorową zupkę krem. Nawet jeśli to będzie nietypowe śniadanie to nie będziemy głodni. Kiedy już zabierałem się za rozstawienie kuchenki słyszę "dzień dobry". Zagadnął nas Nasz rodak, który nas okazał się moim imiennikiem. Na stałe mieszka w Niemczech stąd jego kamper ma niemieckie numery. Dobrą chwilę rozmawialiśmy o tym gdzie kto jedzie i gdzie już byliśmy. Wymienialiśmy się namiarami na sprawdzone kempingi (nasze ulubione kemping w Albanii znaliśmy wszyscy), pokazaliśmy jak wygląda winieta elektroniczna i podzieliliśmy się wiedzą odnośnie przepraw promowych do Grecji.  Rozmowa trwałaby pewnie o wiele dłużej bo było naprawdę sympatycznie ale powoli musieliśmy się zbierać żeby opuścić kemping zanim naliczą nam kolejną dobę pobytu.


Pojechaliśmy sobie jeszcze na pożegnanie i wyjechaliśmy w kierunku Izmiru. Kusiło nas zwiedzenie ruin Efezu, do przejechania mieliśmy dziś rekordowo mały odcinek ale nie wiemy jak sprawnie pójdzie zakup biletów na prom i odprawa (mamy przepłynąć do Grecji) dlatego nie zatrzymujemy się i jedziemy prosto do celu. Zachodnie wybrzeże Turcji jest wyraźnie bardziej uczęszczane przez turystów. Co chwilę pozdrawiamy jadące z przeciwka motocykle. Trasa też jest całkiem fajna, jest sporo zakrętów i widoków.
Duże wrażenie robi też na nas Izmir z drogą biegnąca wzdłuż wybrzeża i ogromnym portem pełnym jachtów.  Sprawnie dojechaliśmy do Çeşme i na pierwszej stacji benzynowej zatankowaliśmy do pełna (co nie jest bezzasadne, paliwo w Grecji jest prawie dwukrotnie droższe niż w Turcji). Jadąc przez miasto rozglądamy się i naszą uwagę przykuwają lokale gastronomiczne. Wcinamy wczesny obiad. Jak zwykle w Turcji obsługa jest przemiła i super uprzejma. Do obiadu obydwoje popijamy çaj i zaraz po obiedzie zatrzymujemy się w pobliżu sklepu gdzie kupujemy turecką herbatę i komplet sześciu szklaneczek. Szklaneczki są niestety dość delikatne i przewiezienie nich będzie sporym wyzwaniem, pierwsza pęka już przy próbie zamknięcia kufra co będzie dalej, zobaczymy.
Przejeżdżamy miasto i zupełnie przypadkiem trafiamy na punkt gdzie możemy kupić bilety na prom. Zostało nam jeszcze trochę lir więc podjechaliśmy jeszcze do sklepu aby je spożytkować i kupiliśmy soczek pomarańczowy i puszkę z bakłażanem w sosie pomidorowym, na śniadanie będzie jak znalazł. Wygląda na to, że wszystko poszło nam bardzo sprawnie i mamy jeszcze ponad dwie godziny do rozpoczęcia odprawy z tym, że zupełnie nie wiemy gdzie ta odprawa będzie się odbywać. Przejechaliśmy przez port w poszukiwaniu jakiegokolwiek napisu sugerującego przystań promu na Chios ale nic nie spostrzegliśmy w końcu przy jednej z bram portowych zagadnąłem żołnierza, który wskazał nam odpowiednią bramę. Przy bramie była ławeczka także rozsiedliśmy się i przypadkiem wyciągnąłem nasze bilety. Nigdzie nie mogłem znaleźć na bilecie danych drugiego motocykla, najwyraźniej pani, która sprzedawała bilet uznała, że jedziemy jedziemy motocyklem, mimo, że zaparkowaliśmy tuż przed punktem. Szybko tam wróciliśmy i wymieniliśmy bilety na właściwą wersję już z dwoma motocyklami. Kiedy czekaliśmy na wydrukowanie właściwych biletów do punktu weszli ludzie i pani zapytała nas czy tu może kupić bilety na Chios i ile płynie prom, to akurat już wiedziałem także mogłem pomóc. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że Pani urodziła się w Turcji ale jest Francuzką (i pewnie dlatego, że urodziła się w Turcji  władała angielskim).
Z właściwymi biletami wróciliśmy do portu, do rozpoczęcia odprawy nie zostało już wcale dużo czasu i zaczynają się już pojawiać kolejni oczekujący na prom a tym chłopak pchający KTMa. Przywitaliśmy się a On śmieje się, że motocykl padł 1000km stąd i cały czas go pcha.
Wtedy pogranicznicy otworzyli bramy i wpuścili nas do środka, okazało się, że nasze bilety musimy jeszcze zmienić na karty pokładowe w biurze portu a dokładniej w małym okienku obok. Poszliśmy tam i dokończyliśmy formalności, przy okazji rzuciłem okiem na tablicę w KTMie naszego nowego znajomego, litera S - czyli Szwecja, ten to jest dopiero daleko od domu, jeśli faktycznie padł mu motocykl to wypada zaoferować pomoc, może to tylko jakiś drobiazg. Po odprawie kiedy celnicy bez żadnej dalszej kontroli przepuścili nas dalej zagadnąłem czekającego Szweda co się stało z motocyklem, podejrzewał kłopot z łożyskiem wału, silnika nie można było ruszyć. Problem zatem był poważny ale od słowa do słowa, dowiedziałem się, że nazywa się Andreas i mieszka w miejscowości Lulea. Jeśli akurat nie pamiętacie geografii Szwecji, jest to w północnej części Szwecji, nad Bałtykiem a dokładnie nad zatoką Botnicką i jest to naprawdę niedaleko koła podbiegunowego. Jego motocykl był typowym enduro z jednym cylindrem zapytałem więc czy jechał z domu na kołach. Andreas okazał się prawdziwym motocyklistą, całą drogę pokonał na kołach a jechał przez Polskę (gdzie ze Szwecji dopłynął promem), Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Turcję aż dojechał do Gruzji. Właśnie w Gruzji spotkała go awaria motocykla, jego assistance zapewniało mu transport motocykla na odległość 1000km więc żeby dostać się tutaj z Gruzji musiał jeszcze trochę dopłacić ale Turcy jak już pisałem są super przyjaźni i w ciągu jednej nocy przewieźli jego motocykl na wybrzeże. Podobnie jak my planuje dopłynąć do Pireusu gdzie ma znajomych w serwisie KTM. Andreas jak dla mnie jest trochę nietypowym Skandynawem bo jest bardzo kontaktowy a na pewno zaprzecza stereotypowi Skandynawa - kiedy mieszkaniec Skandynawii nie chce z nikim rozmawiać patrzy na swoje buty, jak patrzy na cudze buty to znaczy, że chce pogadać.
Miłą pogawędkę przerwało nam pojawienie się promu. Nie była to szczególnie wielka jednostka i zastanawiałem się jak zmieszczą się tam wszystkie oczekujące pojazdy. Najpierw na pokład wpuszczono pieszych a zaraz po nich motocyklistów. Andreas oczywiście musiał wepchnąć swój motocykl na pokład ale uwinął się tak szybko, że nawet nie zdążyłem zaproponować mu pomocy. Prom okazał się być całkiem sprytny i posiadał windę, samochody wjeżdżały na pokład a potem winda zabierała je pod pokład i jakoś udało się upchnąć wszystkie oczekujące pojazdy. Wtedy obsługa promu zajęła się naszymi motocyklami. Nie raz już płynęliśmy promem i zawsze do zabezpieczenia motocykla wystarczał jeden pas przerzucony przez kanapę. Tu było trochę inaczej i motocykl po przypięciu wyglądał jak uwięziony w pajęczynie.


Po załadunku zagadnąłem Andresa jak jemu się podobał załadunek i zabezpieczanie motocykli bo na pewno nie raz już płynął promem, skwitował to jednym słowem chaos. Przez większość rejsu promem rozmawiałem z Andresem, spytałem o jego wrażenia z jazdy przez Polskę i nie był zachwycony. Jazdę przez Polskę i Rumunię podsumował jako szaloną. Pociągnąłem go za język i najgorsze dla niego było to, że wszyscy łącznie z ciężarówkami jechali szybciej niż On. To samo dotyczyło Rumuni, problem moim zdaniem wynikał głównie z tego, że w Polsce podobnie jak i w Rumunii większość kierowców jedzie z prędkością o 10km/h większą niż pozwalają przepisy, w dodatku na autostradzie jeździ się u nas legalnie 140km/h co już było nieosiągalne dla jego motocykla. Pogadaliśmy sporo o wypadach motocyklowych bo choć Andreas jest zwolennikiem jazdy off roadowej to sporo miejsc odwiedził na motocyklu. Wymieniliśmy się namiarami o obiecałem podesłać mu zdjęcia z Ukrainy gdzie jak myślę mogłoby mu się podobać.






Prom według rozkładu miał płynąć pół godziny a płynął prawie godzinę. Andreas zerkał nerwowo na zegarek bo miał rezerwację na prom do Pireusu, my byliśmy spokojniejsi aczkolwiek też wolelibyśmy się załapać na prom jeszcze dziś. Prom przybił do brzegu i akcja chaos gdzie chaos miał swój dalszy ciąg. Udało nam się wyplatać motocykle z pajęczyny i zjechaliśmy na brzeg. Do odprawy na greckiej ziemi trzeba było wejść do budynku gdzie żadne okienko nie było opisane. Profilaktycznie ustawiliśmy się każde do innej kolejki co było dobrym ruchem bo dość szybko okazało się, że jedno okienko jest wyłącznie dla pieszych. Kolejka szła dość ślamazarnie mimo, że wcale nie była długa ale wiszący na ścianie zegar dawał nadzieję, że zdążymy na prom do Pireusu, przepływając na Chios zyskaliśmy godzinę. Kiedy już byliśmy przy okienku wyjaśniło się czemu to tak długi trwa. Na wszystkich przejściach granicznych gdzie sprawdzano nam dokumenty pogranicznik tylko skanował paszport a oprogramowanie samo wpisywało dane do programu. W Grecji, która najwyraźniej zrobiła cywilizacyjny krok wstecz nie było takich udogodnień i pogranicznicy wszystko klepali w klawiaturę. Już z nazwiskiem naszego Szwedzkiego znajomego nie było łatwo ale z moim wyglądało to prawie tak samo jak w filmie o przygodach Franka Dolasa (kiedy Hans pisał na maszynie Grzegorz Brzęczyszczykiewicz). Obstawialiśmy, że z Sylwią będzie jeszcze ciekawiej (podwójne nazwisko) ale Pan wykazał się sprytem i skopiował tylko moje nazwisko i wkleił w odpowiednią rubrykę. Cała ta sytuacja raczej nas rozbawiła i przystąpiliśmy do kontroli celnej w dobrych humorach. Celnicy przyjęli nas jak dobrych znajomych i kiedy tylko oświadczyliśmy, że nie mamy żadnych zakazanych substancji rozmowa przeszła na motocykle. Dopiero kiedy za nami zaczęła ustawiać się kolejka poprosili o otwarcie jednego kufra i mogliśmy jechać dalej. Wypatrywaliśmy kolejnej przystani skąd miał odpływać prom do Pireusu. Wypatrzyliśmy Andreasa rozmawiającego z żołnierzami pilnującego portu. To był całkiem szczęśliwy przypadek bo żołnierzy tych również głównie interesowały nasze motocykle, na teren portu wjechaliśmy więc tą bramą której pilnowali, ustawiliśmy motocykle w kolejce na prom i poszliśmy bilety tam gdzie nas skierowali żołnierze.


Andres był już spokojniejszy i stwierdził, że jak tylko kupi bilet kupi sobie piwo. Andreas odebrał swoją rezerwację i faktycznie kupił sobie piwo w pierwszej knajpce. Zastanawialiśmy się czy nie wykupić sobie kabiny na promie ale cena byłaby ponad dwukrotnie wyższa (a i tak zapłaciliśmy 133Euro) i zdecydowaliśmy się bilety w klasie ekonomicznej. Co ciekawe z biletów dowiedzieliśmy się, że prom do Pireusu odpływa jeszcze później i mamy jeszcze więcej wolnego czasu.
Jak patrzeć na mapę, odległość między Çeşme i Chios nie jest duża i spodziewaliśmy, że na Chios po zachodzie słońca będzie tak chłodno jak w Turcji a tu niespodzianka, było cieplutko i bardzo przyjemnie. Andreas sączył piwo a my poszliśmy do motocykli. Przy motocyklach stali nasi znajomi żołnierze pilnujący portu w towarzystwie policjantki. Spodziewaliśmy się jakiejś kontroli ale nic z tych rzeczy, policjantkę tak zainteresował motocykl Sylwii bo sama myśli o zakupie takiego modelu BMW. Rozmowa była już bardzo monotematyczna zwłaszcza kiedy policjantkę wezwały obowiązki a żołnierze dostrzegli na motocyklu Sylwii naklejkę z globusem i napisem Nordkapp. Gadalibyśmy tam z nimi pewnie do tej pory ale i Oni zostali wezwani i śmiejąc się odeszli do swoich obowiązków. Gdy przyszedł Andreas a zegarek mówił, że nadal mamy jeszcze sporo czasu Sylwia zaproponowała, żeby pójść na piwo, Andreas też stwierdził, że jeszcze jedno mu nie zaszkodzi i poszliśmy razem.
W knajpce usiedliśmy tak żeby obserwować nabrzeże, zamówiliśmy trzy lokalne piwa i od razu zapłaciliśmy tłumacząc, że wypatrujemy naszej łodzi. Piwo było całkiem przyjemne w smaku i jeszcze chwilkę mogliśmy porozmawiać z Andreasem tym razem o piwie w różnych krajach. Opowiedziałem mu o rozmowie z żołnierzami i ich pytaniach o Nordkapp, Andreas choć sam był na przylądku północnym z uśmiechem stwierdził, że nie rozumie po co ludzie tam jeżdżą, przecież tam jest zimno.


Dopijaliśmy piwo kiedy do portu wpłynął prom. Wróciliśmy do motocykli a prom akurat przybijał do nabrzeża.

Chaos jaki nastąpił po jego zacumowaniu jest trudny do opisania. Z promu jednocześnie wychodzili ludzie i wyjeżdżały ciężarówki a już w jego kierunki szli piesi odpływający z Chios. Motocykli i skuterów na wjazd czekała już też spora gromadka i kiedy w końcu pozwolono nam na wjazd równocześnie choć na szczęście drugą rampą wjeżdżały ciężarówki. Na promie obsługa pokierowała motocykle tak, że stały przy kolejnej rampie. Myślałem, że już tu dostaniemy pasy do przypięcia motocykli ale nic z tych rzeczy. Tak jak inni motocykliści zostawiliśmy więc nasze maszyny, przypięliśmy do nich kaski, zabraliśmy trochę rzeczy żeby się przebrać i poszliśmy na pokład. Andrasa niestety straciliśmy z oczy ale podejrzewałem, że z racji tego że mógł tylko pchać swój motocykl obsługa mogła umieścić jego maszynę na dolnym pokładzie gdzie wjeżdżały ciężarówki.
Moje podejrzenia sprawdziły się bardzo szybko bo spotkaliśmy Andreasa jak tylko weszliśmy na pokład, popijał piwko w pierwszym barku ale nie dosiedliśmy się do niego bo szukaliśmy miejsca gdzie mogliśmy się przebrać, dogadaliśmy się, że jeszcze się znajdziemy jak już prom ruszy. Nasze bilety miały literkę A i numery więc zagadnąłem stewarda gdzie szukać naszych miejsc i wskazał mi górny pokład. Poszliśmy tam i faktycznie drzwi na pokład były oznaczone jako A. Kłopot w tym, że nie był to pokład zadaszony. Ale jego ogromnym plusem było to, że był pusty. Usiedliśmy więc na ławeczce i przebraliśmy się za zwykłych ludzi. Przy okazji zrobiliśmy zdjęcia obrazujące cały luksus klasy ekonomicznej.


Cała sytuacja była o tyle komiczna, że na nasz pokład wychodziły drzwi na korytarz z kabinami. Kiedy pozowałem do zdjęcia przez te drzwi wyszła grupka ludzi podziwiać jak prom odpływa. Zażartowałem wtedy, że przecież to jest nasz pokład a nie ich, jak mają kabiny bez okien to muszą w nich siedzieć. Oczywiście powiedziałem tak tylko dlatego, że miałem pewność, że wychodzący na nasz pokład ludzie mnie nie zrozumieją. Co więcej nie mieliśmy zamiaru zostawać w tym miejscu na cały rejs choć widok na rozgwieżdżone niebo i rozświetlony port był naprawdę miły dla oka, jak tylko się przebraliśmy zeszliśmy z powrotem na dół śladem drzwi z literą A. Okazało się, że nasz pokład to również rufowy bar, gdzie mogliśmy spokojnie usiąść. Były tu też spore kanapy gdzie można było spać ale były już okupowane przez leżących na nich pasażerów.


Rozglądając się za Andreasem wypiliśmy po piwie i rozważaliśmy gdzie ułożyć się do snu. Andreas odnalazł się dość szybko ale przepraszał bardzo, że musi się położyć bo zasypia. Niedługo później i my poszliśmy na poszukiwania miejsca do spania. Tymczasem na promie było dość ciekawie bo co bardziej pomysłowi mieli na korytarzu porozkładane dmuchane materace i na nich spali. Podejrzewałem, że prom nie jest obłożony pasażerami w stu procentach i miałem rację, większości foteli lotniczych była wolnych.


Nie ułatwiło to niestety zasypiania. Prom najprawdopodobniej miał źle wyważony wał od śruby albo jakiś inny problem bo tak roztrzęsionym  promem jeszcze nie płynęliśmy. Najdziwniejsze, że inni ludzie mogli tam spać leżąc na podłodze.


Sylwia nawet spróbowała i leżąc na podłodze wibracje były jeszcze bardziej odczuwalne. To zdecydowanie będzie długa noc.


Podsumowanie dnia: 293km
Altin Camp Burhaniye (Turcja) - Çeşme - wyspa Chios (Grecja) - Prom

 

20 września 2019
Piątek
“Grecka tragedia”

Noc zdecydowanie nie była łatwa. Hurgot i drgawki jakie generował prom nie sprzyjały jakiejkolwiek drzemce. Sylwia w końcu poszła do barku po wino na przytępienie zmysłów.
Dzięki temu mogliśmy zrobić zdjęcia dokumentujące jakie fale pojawiają na powierzchni wina.


Z kolei ja wymyśliłem inną zabawę, nad fotelami lotniczymi wisiał rząd telewizorów. Mój telefon jest wyposażony w nadajnik podczerwieni i apkę pilota. Najpierw wyciszyłem do zera wszystkie telewizory w moim zasięgu a potem je wyłączałem.


Kilku pasażerów było zdziwionych, że telewizor się wyłączył więc po chwili im go włączyłem ale z dostępnych kanałów wybrałem te maksymalnie erotyczne. W końcu wyłączyłem wszystkie które mogłem i w końcu udało nam się złapać odrobinę snu.
Ogólne ożywienie na pokładzie zapowiadało przybicie do Pireusu. Przebraliśmy się z powrotem za motocyklistów i zeszliśmy na pokład dla pojazdów. Okazało się, że załoga powiązała stojące tam motocykle jak zwierzaki i jakimś cudem nie uszkodzili żadnego z nich. Może kiedyś ktoś im powie jak należy prawidłowo transportować motocykle ale jak na kraj z korzystnym dla motocyklistów klimatem to dość dziwna praktyka.




Odplątaliśmy motocykle z postronków i czekaliśmy aż prom zacumuje. Na wszystkich promach jakimi płynęliśmy nie wolno było odpalać silników dopóki nie otworzą się wrota promu. Tutaj hurgot ciężarówek towarzyszył nam przez około 20 minut kiedy prom jeszcze płynął a wnętrze promu wypełniło się spalinami.
W końcu dobiliśmy do brzegu i mogliśmy podziwiać Grecką organizację w pełnej krasie czyli trzecią odsłonę chaosu.
Piesi pasażerowie wyszli jako pierwsi i stanęli dokładnie na wyjeździe którym mieliśmy wyjeżdżać. Kiedy stewardowi pilnującemu  wyjazdu  znudziło się trzymanie liny blokującej przejazd zawołał na kolegów żeby utorowali drogę. Oczywiście równocześnie z motocyklami wyjechał rząd ciężarówek z dolnego pokładu ale na szczęście tu chociaż trasa się nie przecinała. Zatrzymaliśmy się po zjechaniu z promu żeby pożegnać się z Andreasem ale mimo ponad 15 minut oczekiwać nie było go widać.


Być może został wypuszczony razem z pieszymi pasażerami jako pierwszy a może jeszcze próbował wypchnąć niesprawną maszynę z promu. Może gdyby nie koszmarne niewyspanie poczekalibyśmy dłużej ale do tego zaczęło delikatnie kropić więc pojechaliśmy prowadzeni przez nawigację na Ateński kemping. Trasa była raczej krótka, do przejechania mieliśmy tylko kilkanaście kilometrów.
Mimo dość wczesnej pory (było około 6:30) ruch był nawet spory ale motocykle są tu dość uprzywilejowanymi pojazdami i dojechaliśmy na kemping dość sprawnie. Brama kempingu była tylko uchylona a na niej wisiała kartka z napisem po grecku i numerem telefonu. Uchyliłem bramę na tyle szeroko żebyśmy mogli przejechać i zatrzymaliśmy się przy recepcji. Napis informował, że recepcja jest czynna od 7mej czyli już za niecałe 10 minut.


Kemping robił całkiem dobre wrażenie i choć dominują kampery jest też parę namiotów, dostrzegamy też przyczepę z polską rejestracją. Mniej miło zrobiło się kiedy z restauracyjnego marketu przyszła do nas Pani informując, że w zasadzie recepcja jest czynna dopiero od jedenastej ale może ktoś przyjdzie około 7 mej. W zasadzie moglibyśmy się rozbić i obowiązków meldunkowych dopełnić już kiedy recepcja będzie otwarta ale zupełnie o tej możliwości zapomniałem i powiedziałem, że jeśli będziemy musieli czekać do jedenastej będzie problem. Widać wyglądałem na kogoś kto nie żartuje bo zaraz po siódmej na recepcji zjawiła się Pani i zameldowała nas, wskazała też miejsce gdzie możemy rozbić namiot i zaparkować motocykle. Kemping dopiero budził się do życia ale z miejsc na namioty akurat kończyli się zwijać ludzie i nasz namiot stanął w miejscu które zwolnili.
Szybko wykąpaliśmy się, zjedliśmy śniadanie z kupionej w Turcji puszki bakłażanów z pomidorami, Sylwia okrasiła to dodatkowo kuskusem i posiłek był naprawdę wart wzmianki. Poranna kawa dokończyła dzieła i funkcje życiowe wróciły w pełnym zakresie. Szybko zaplanowaliśmy zwiedzanie skupiając się na Akropolu. Recepcja kempingu zrehabilitowała się kiedy dostaliśmy mapki jak dostać się na Akropol i kupiliśmy tam bilety autobusowe pozwalające dojechać z kempingu do Akropolu i z powrotem.
Zanim wyszliśmy zamieniliśmy jeszcze parę słów z panią z Polski której przyczepę wcześniej zauważyliśmy. Rozmowa dotyczyła głównie tego jak się podróżuje na motocyklach czyli dość standardowo. Wyszliśmy z kempingu i poszliśmy na przystanek, który był po przeciwnej stronie ulicy. Sprawa normalnie nie warta uwagi ale nie w tej części Aten. Tu nie istnieje pojęcia chodnika dla pieszych, szliśmy do skrzyżowania w zasadzie po krawężniku a zmiana świateł żeby dostać się na drugą stronę wymagała tempa godnego sprintera.
Autobus jednak przyjechał i dowiózł nas do centrum Aten a po drodze zauważyliśmy nawet oddalonego o jeden przystanek od kempingu Lidla. Zauważyliśmy również raczej mocno zaniedbane i zapuszczone miasto, bardzo dużo sklepów było trwale pozamykanych o czym świadczyły zabite deskami witryny. Z Autobusu wyszliśmy dopiero na końcowym przystanku i po niedługim spacerze byliśmy przy bramach Akropolu.


Automaty sprzedające bilety były oczywiście nieczynne więc ustawiliśmy się w ogonku do kasy. Kolejka nie posuwała się specjalnie szybko ale w końcu kupiliśmy bilety i weszliśmy do środka.














O samych ruinach nie będę się rozpisywał bo każdy może sobie poczytać nawet w internecie w każdym razie zrobiliśmy sporo zdjęć i zaglądaliśmy gdzie się tylko dało.


Wyszliśmy za bramy Akropolu na tyle wcześnie, że postanowiliśmy zobaczyć jeszcze grób nieznanego żołnierza.


Co prawda najbardziej widowiskowa jest uroczysta zmiana warty w weekendy ale sam tradycyjny strój pilnujących grobu żołnierzy jest wart uwagi.
Po drodze zaszliśmy jeszcze do małej restauracyjki gdzie posililiśmy się  tradycyjną grecką mousaką. Od znajomego Greka dowiedziałem się, że Grecy mousakę jedzą raczej w domu a w restauracji jedzą raczej mięsne dania ale my jako turyści nie mogliśmy sobie odmówić jednego z najtańszych w karcie dań będącego jednocześnie sztandarowym daniem kuchni Greckiej. Po takiej porcji energii ruszyliśmy w stronę grobu nieznanego żołnierza ale nie zaszliśmy za daleko bo nad Ateny nadciągnęła burza. Schroniliśmy się pod daszkiem obserwując jak jeden po drugim z ulicy zjeżdżali skuterowcy i motocykliści żeby przeczekać deszcz.

Co bardziej sprytni wyciągali stroje przeciwdeszczowe i po krótszej lub dłuższej “lambadzie” ruszali dalej.


 Czekając aż deszcz przejdzie zauważyliśmy jak brudne są ulice Aten. Już samo to, że śmietniki bardzo często stały praktycznie na ulicach było dla nas szokiem ale brud jaki spływał z chodników i ulic był niewyobrażalny. Krople deszczu odbijające się od chodnika trafiały w nasze nogi, które po około piętnastominutowym deszczu były po prostu czarne. Jak już pisałem Ateny jako miasto nie zrobiły na nas zbyt dobrego wrażenia. Niewątpliwie Grecy mają swój wkład w rozwój naszej cywilizacji zdobyczami matematyki, filozofii, pieniądza a nawet demokracji. Jednak teraz nad wszystkim przeważa tu tragedia.


Greccy kierowcy jednośladów  byli znakomitym wskaźnikiem, że deszcz zaraz się skończy. Ledwie dało się zaobserwować ich większe poruszenie a już było po deszczu i wrócili na drogi. My udaliśmy się w stronę grobu nieznanego żołnierza idąc wzdłuż ogrodzenia ogrodów, które wyglądały na tyle interesująco, że postanowiliśmy przez nie przejść w drodze powrotnej.
Kiedy doszliśmy do grobu nieznanego żołnierza po deszczu nie było już prawie śladu.
Greccy żołnierze stali na warcie a tych ubranych w tradycyjne stroje dodatkowo strzegli ubrani już bardziej współcześnie.






Udało nam się nawet zobaczyć zmianę warty. W tygodniu zmiany te nie są tak spektakularne a  i tak było to ciekawe widowisko bo żołnierze w strojach tradycyjnych byli prowadzeni tak jakby byli niewidomi.






Tak jak wymyśliliśmy wracaliśmy przez ogrody. Jest to bardzo fajne miejsce gdzie jest dużo cienia a roślinność jest zupełnie inna do tej którą znamy.




Jest tam nawet niewielkie oczko wodne w którym żyją żółwie greckie.


Wstąpiliśmy jeszcze do jednego z mijanych wcześniej sklepów gdzie kupiłem sobie pamiątkową koszulkę z wizerunkiem Akropolu i wróciliśmy do autobusu. Wysiedliśmy przy zauważonym rano Lidlu na spożywcze zakupy i wróciliśmy na kemping gdzie odpoczywamy popijając zakupione w Lidlu wino. Wieczorem wykąpaliśmy się i wstąpiliśmy do kempingowej restauracji na lekką kolację czyli na sałatkę grecką.
Znużenie w końcu bierze górę i idziemy spać
 
Podsumowanie dnia: 15km
Prom - Pireus - Ateny (cały dzień w Grecji)

 

21 września 2019
Sobota
“Powrót do cywilizacji”

Przy śniadaniu robimy naradę co dalej. Pierwszy szkic trasy zakładał przejazd przez kanał Koryncki do Sparty i przejazd zachodnim wybrzeżem Grecji. Problem w tym, że jak się doczytaliśmy, Sparta poza historią nie oferuje za wiele do zwiedzania i nie jest nad morzem a to w końcu nasze wakacje. Tradycyjnie zatem zmodyfikowaliśmy plany, pojedziemy do Koryntu a potem zobaczymy jak nam będzie szła droga ale na pewno zatrzymamy się gdzieś nad morzem Jońskim. Wstępnie typowałem rejony zatoki Partaskiej lub Ambrakijskiej a co nam z tego wyjdzie to się dopiero okaże.  Zwijanie namiotu idzie nam już tak sprawnie, że właściwie nie warto o nim wspominać. Reguluję należność za nocleg i ruszamy. Kemping jest położony na obrzeżach Aten więc błyskawicznie opuszczamy miasto i kierujemy się w stronę Koryntu. Jest nawet dość chłodno tylko 20C a słońce jest schowane za chmurami. Teoretycznie prognozy straszą dziś niewielkimi opadami ale jest szansa, że uciekniemy przed nimi. Przez kanał Koryncki wiedzie kilka mostów, najgorszym wyborem dla turysty jest przejechać go autostradą dlatego nawigacja prowadzi na drogę numer 8 i stary most nad kanałem.  Jest tu miejsce gdzie można się bezpiecznie zatrzymać i zrobić zdjęcia nad kanałem. Ciekawe są też mosty przy ujściach kanału. Mosty są zwodzone ale przęsła nie unoszą się do góry tylko są zatapiane w morzu a na powierzchnię wyciąga je stary dobry Archimedes i jego prawo (wypływają samoczynnie tracąc po zanurzeniu w wodzie tyle ile masy ile wody wypierają).  Parkujemy motocykle i idziemy zobaczyć kanał. Nie da się ukryć, że ta budowla robi wrażenie i Sylwia pyta “jak oni to zrobili?”.








Odpowiedź byłaby zapewne ciekawsza gdyby kanał powstał w starożytności ale niestety mimo tego, że pierwsze plany budowy tego kanału datuje się na VI wiek p.n.e. to próba jego budowy nie powiodła się i dopiero rozwój techniki umożliwił jego ukończenie w 1893roku (a nam się wydaje, że to u nas się wolno buduje).  Tak czy inaczej budowa na pewno nie była łatwa a kanał cały czas budzi podziw. Jedyne co nas zastanawia to strzępy folii przywiązane do barierek. W wielu miejscach można spotkać kłódki wieszane na mostach przez pary ale folia???



Załóżmy, że kryzys tak dotknął Greków i nie stać ich na kłódki ale nadal wygląda to co najmniej dziwnie.
Słońce w końcu wyszło zza chmur i zrobiło się o wiele przyjemniej. Przy okazji krótkiego postoju nad zatoką Koryncką wpadliśmy na pomysł modyfikacji planów.


Szybko sprawdziłem w nawigacji czy pomysł jest wykonalny i już wiemy, że opuścimy Grecję już dziś i jedziemy do Albanii na jeden z naszych ulubionych kempingów w Ksamilu.

Sprawnie dojechaliśmy do kolejnego fajnego mostu Rion-Antirion. Przejazd nim jest niestety płatny ale opłata za motocykl nie jest duża (kilka euro) a na samym moście nieźle wiało.
Droga wzdłuż wybrzeża morza Jońskiego była fajna i dość widokowa, zatrzymaliśmy się jednak jedynie na obiad w nadmorskiej tawernie. Zjedliśmy po grillowanej doradzie. Rybka była naprawdę bardzo smaczna i super świeża. Na deser w gratisie dostaliśmy figi w syropie co chyba miało nam osłodzić płacenie rachunku. Przy okazji posiłku ustawiłem w nawigacji dokładną trasę tak, żebyśmy przekroczyli granicę między Grecją a Albanią w Konispolu.
Nazwa tej miejscowości kojarzy się z Polską ale nie wiem czy to słuszne skojarzenie na pewno z tego przejścia jeszcze nie korzystaliśmy a jest o tyle ciekawe, że z niego można pojechać drogą SH98 do Butrintit i tak przeprawić się przez kanał starym ręcznym promem z którego swego czasu skorzystała ekipa programu Top Gear. Nie mam jednak pewności czy prom nadal kursuje w dodatku nie mamy Albańskiej waluty (poza paroma lekami z poprzednich wizyt w tym kraju) dlatego wybieramy drogi SH97 a potem SH 81.
Droga do granicy pnie się w górę w pewnym momencie droga jest całkowicie zablokowana przez stado kóz. Zwierzęta nie są jednak bez opieki i za chwilę możemy jechać dalej.
Wybór Konispolu był trafiony w dziesiątkę, przejście jest spore i nowoczesne a co najważniejsze obsługa jest miła i bardzo sprawna. W dodatku już po odprawie Greckiej można odwiedzić sklep wolnocłowy z czego korzystamy bo obiecałem znajomemu Grekowi przywieźć do Polski butelkę konkretnego gatunku tsipouro. Była z tym niezła zabawa bo dostałem kartkę z wytycznymi po grecku ale jak do tej pory w żadnym sklepie nie udało się zrealizować zamówienia a w Atenach nawet dość dziwnie na mnie patrzyli mówiąc, że nie wiedzą co to jest. W sklepie wolnocłowym na granicy poszukiwany alkohol był dostępny w dodatku Pani z obsługi pomogła mi wskazując odpowiednią półkę.


Wierzyłem, że znajomy wie co zamawia i nawet kupiłem jedną butelkę dla nas ale degustacja już w Polsce nie zmieniła mojego zdania o sztuce destylacji w krajach Bałkańskich (zazwyczaj uda im się osiągnąć świetny aromat ale smak jak dla mnie przypomina rozpuszczalnik).
Od tej strony jeszcze nie wyjeżdżaliśmy do Albanii a droga jest super ciekawa, kręta i pełna fajnych widoków.


Sprawnie dojechaliśmy do Ksamilu i znaleźliśmy nas kemping. Byliśmy tu trzy lata temu ale ceny są dokładnie takie same. Co więcej kemping wyraźnie się rozwinął i widzieliśmy sporo zmian na plus (choć nadal wiele osób uznałoby go za niezbyt luksusowy).
Rozbiliśmy namiot i poszliśmy na spacer promenadą.




Naszym celem był bar Korali, miejsce o którym w internecie jest napisane tak dużo, że trzy lata temu byli tam wyłącznie Polacy, jak będzie teraz? Bar jest nadal godny polecenia a jego obsługa porozumiewa się po Polsku jeszcze lepiej niż trzy lata temu.




Teraz można nie tylko złożyć zamówienie po Polsku ale nawet i pogadać z kelnerami. Polaków też nie brakuje dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że Albanię dosłownie kilka dni temu nawiedziło trzęsienie ziemi. Zapytałem kelnera czy droga między Himare a Vlore nie ucierpiała w kataklizmie (planowaliśmy tamtędy jechać) ale uspokoił nas, że zniszczenia dotknęły wyłącznie albańską stolicę.
Po kolacji poszliśmy jeszcze do miasta gdzie w sklepie kupiliśmy jeszcze kilka pomidorów, paprykę i mięsną konserwę, która zupełnie niespodziewanie okazała się być Polskiej produkcji.


Wróciliśmy na kemping, wykąpaliśmy się i poszliśmy spać. Plany co robimy dalej wyklarują się jutro.

Podsumowanie dnia: 543km
Ateny (Grecja) - Kanał Koryncki - Ksamil, kemping Sunset (Albania)

 

22 września 2019
Niedziela
“Prawie jak nad Bałtykiem”

Mija tydzień naszych wakacji. Za nami nie tylko Azja (choć tylko w małym fragmenciku) ale i kilka mórz (Marmara, Egejskie, Jońskie). Teraz jesteśmy na pograniczu morza Jońskiego i Adriatyku (można znaleźć mapy mówiące, że to zarówno Adriatyk jak i morze Jońskie).
Sylwia jeszcze wczoraj sprawdzała prognozy. Wygląda na to, że czekają nas deszczowe i wietrzne dni. Kombinujemy czy da się jakoś oszukać deszcz, pojechać tam gdzie nie pada. Powstaje coś co można nazwać planem B (plan A zakładał przejechanie przez Albanię do Szkodry a potem do Chorwacji na półwysep Peljesac). Jednak nie ufamy prognozie na tyle
by już teraz podjąć decyzję, sprawdzimy co powie jutro rano i wtedy zobaczymy w którą stronę pojedziemy.
Plan na dziś jest mało skomplikowany, poleżymy trochę na plaży, popływamy a jak nam się znudzi pojedziemy do Sarandy poszukać twierdzy Lekures, której nie udało nam się znaleźć trzy lata temu. Ale najpierw śniadanie, lokalne pomidory i papryka a do tego konserwa z Kalisza kupiona w Ksamilu. Nie będę ukrywał, że pomidory i papryka były dużo lepsze jakościowo (niby było napisane beef ale po polsku skład już nic nie wspominał o wołowinie) i smakowo niż konserwa ale najedliśmy się tak jak trzeba.


Przy okazji śniadania odkryliśmy, że nasz namiot stoi na ścieżce którą przemierzały dwa gatunki mrówek. Jedne ogromne a drugie trochę mniejsze niż te jakie znamy z Polski. Mrówki nie próbowały nam zrobić krzywdy a jedynie zrobiły sobie skrót przez nasze kufry w przedsionku namiotu. Zupełnie przypadkiem udało nam się dać mrówkom zajęcie tak, że dobrowolnie opuściły przedsionek namiotu. Jeszcze w Międzybrodziu kupiliśmy w Biedronce opakowanie mieszanki  papryki jalapenos z czosnkiem. Przyprawa fajnie sprawdzała się przez całą drogę a teraz kiedy trochę jej rozsypało się przed namiotem okazała się być genialnym wabikiem dla mrówek. Zafascynowani patrzyliśmy jak mrówki niosą lub ciągną za sobą płatki suszonej papryki.
Mrówki nie są jednak naszym hobby więc przebraliśmy się za plażowiczów, uzbroiliśmy się w ręczniki i poszliśmy na plażę.


Nasz kemping ma doskonałą plażę, z parasolami i leżakami a w dodatku jest też tu barek. Na plaży spotkaliśmy polaków, którzy podobnie jeszcze wczoraj wsiadali do samolotu w Polsce i żegnała ich temperatura 2C. Pływając rzuciłem, że woda jest super prawie jak w Bałtyku. Wesołość była ogólna i wszyscy zgodnie stwierdzili, że w tym wypadku “prawie” naprawdę robi różnicę.












Woda była super ciepła i spędziliśmy tam rekordowo dużo czasu stwierdzając, że twierdza Lekures absolutnie nie ucieknie zmodyfikowaliśmy plany, kupiliśmy piwko i plaże opuściliśmy dopiero na obiad.
Tradycyjnie już poszliśmy się posilić do baru Korali gdzie Sylwia zamówiła zupę rybną (o zupie rybnej można napisać książkę tyle już rodzajów jej jedliśmy - tym razem była to zupa krem) a ja zamówiłem grillowaną ośmiornicę. Jakość i smak potraw z tego miejsca jest naprawdę legendarny także nie napiszę nic poza tym, że tego trzeba osobiście spróbować.


Posileni wróciliśmy na plażę dalej cieszyć się słońcem i wodą. Wyraźnie było jednak widać, że pogoda się zmieni. Zrobiło się wyraźnie chłodniej a w oddali było widać zbierające się chmury. Sylwia sprawdza prognozy i wyglądają jeszcze mniej zachęcająco niż wczoraj, jazda w strugach deszczu po górskiej drodze nie jest naszym ulubionym zajęciem ale ciągle mamy nadzieję, że prognozy się poprawią. Na kolację znów idziemy w wiadome miejsce.

Miałem ogromną ochotę na lokalne małże ale niestety już ich zabrakło, zadowoliłem się krewetkami a Sylwia spróbowała jagnięciny w sosie cytrynowym.


Wróciliśmy na kemping i tak jak trzy lata temu wstąpiliśmy jeszcze do kempingowej restauracji. Z nadzieją zapytałem czy może tu są jeszcze małże ale też już ich nie było (chyba za bardzo je chwaliłem). Zamówiliśmy zatem po kieliszku lokalnego wina.  Jeszcze raz przyglądamy się jak zmienił się kemping i restauracja. Od naszej ostatniej wizyty zmienił się właściciel (poprzednio kemping prowadziła Pani a teraz robi to dwóch panów, jeden odpowiada za kemping a drugi za restaurację). Zmiany są niby nieduże ale jest ich sporo i naprawdę wyszły miejscu na dobre ciekawe kiedy znów tu zawitamy. Jeśli prognozy do rana się nie poprawią jutro będziemy wracać do Grecji.

Podsumowania dnia: 0km na kołach
Cały dzień w Ksamilu na plaży lub w barze Korali (Albania)

 

23 września 2019
Poniedziałek
“Od morza do morza”

Prognozy niestety nadal są słabe jeśli nawet nie gorsze. Dojechać przez Albanię i Czarnogórę w deszczu to jedno ale siedzieć tam dwa dni jeśli ma lać?
Wdrażamy plan B, przejedziemy od morza Jońskiego do Egejskiego. Podobnie jak w maju na Greckim północnym wybrzeżu pogoda ma być całkiem dobra a zawsze jest to jakiś ruch w stronę domu. Pakujemy się i idziemy na śniadanie do kempingowej restauracji.
Kolejna zmiana na plus to zestawy śniadaniowe w menu. Za śniadanie płacimy Lekami (w sklepie płaciliśmy Euro a reszty dostaliśmy w Lekach co warto podkreślić po oficjalnym kursie więc nie dostaliśmy dodatkowo po kieszeni na tej transakcji) z kolei za kemping płacimy już w Euro i co warte podkreślenia reszty dostajemy również w Euro - tak jak już wspominałem zaszły tu same pozytywne zmiany.


Do granicy z Grecją w miejscowości Kakavia jedziemy dokładnie tą samą drogą co trzy lata temu. Droga częściowo wiedzie przez góry i jest naprawdę ciekawa. Przed granicą jeszcze zatrzymujemy się na tankowanie, paliwo w Albanii jest w tym roku sporo droższe ale nadal tańsze niż w Grecji. Doganiamy i wyprzedzamy Francuza na GSie. Facet jest  dość pokaźnych rozmiarów i chyba jest mu trochę niewygodnie bo jedzie naprawdę powoli, stoi na podnóżkach (może się rozgląda). To przejście graniczne jest dość uczęszczane i stajemy grzecznie w kolejce osobówek dzięki czemu Francuz nas dogania. Albańczycy jednak sami pokazują, żeby ich wyprzedzać, trudno nie lubić tego kraju.
Mało tego, jedno z okienek było zamknięte ale wychyla się z niego pogranicznik i ruchem ręki przywołuje do siebie motocyklistów.  Razem z Francuzem tworzymy już niezłą grupą także przed Grecką kontrolą graniczną omijamy już kolejkę osobówek bez niczyjej zachęty.
Odprawa przeszła gładko, zatrzymujemy się tuż za granicą żeby pozapinać kieszenie z dokumentami i założyć rękawiczki. Francuz też się zatrzymuje i od razu idzie do restauracji przy granicy, najwyraźniej było mu już słabo z głodu i dlatego tak wolno jechał. Swoją drogą dziwne, że nie zatrzymał się na jedzenie w tańszej Albanii ale to jego sprawa, może nie lubił kuchni Albańskiej (na mój gust  mocno zbliżonej do Greckiej).
Niedługo za granicą wpadamy na autostradę i jest to jedna z najfajniejszych autostrad jakimi  mieliśmy okazję jechać. Prowadzi przez góry więc jest pełna fajnych zakrętów, tuneli i oczywiście widoków. Jedyny minus, że nie bardzo jest się gdzie zatrzymać na fotki bo brak na niej parkingów i co ważniejsze stacji benzynowych. Na szczęście o tym ostatnim mankamencie już wiemy bo fragmentem tej autostrady już jechaliśmy w maju wracając z Meteorów do Katerini. Rejon przy autostradzie numer 2 jest mi też znany z opowiadań znajomego, który w Grecji mieszkał w okolicach Grevena.


Region ten jest może mniej popularny turystycznie (daleko od morza) a są tu góry gdzie zimą można pojeździć na nartach. Dodatkowo są tu organizowane motocyklowe zawody enduro a wszystkiego dopełnia spora populacja niedźwiedzi brunatnych. Dojeżdżamy do celu naszej dzisiejszej trasy czyli do Hotelu Denis w Katerini.
[img]http://banici.pl/bam/galeria/albums/userpics/10002/IMG_20190923_141256.jpg[/img]

Miejsce znamy już z wypadu majowego i wybieramy go głównie ze względu na cenę, nawet teraz w sezonie płacimy za pokój 30 euro (więc taniej niż za kemping w Atenach) a że właściciel nas rozpoznaje dostajemy bardziej luksusowy pokój niż w maju. Idziemy na obiad do hotelowej restauracji i tu dostaję małże. W maju jadłem tu małże saganaki a teraz wybieram z menu wersję smażoną i są naprawdę warte polecenia. Planujemy tu zostać dwie noce a w pokoju mamy lodówkę więc po obiedzie jedziemy na zakupy uzupełnić zapasy. Patrzymy w kalendarz i wychodzi, że do domu wrócimy bardzo wcześnie bo już w piątek. To marnotrawstwo wakacji na jakie nie możemy sobie pozwolić także trzeba będzie wymyślić coś do zwiedzania po drodze.  Rzucam pomysł na stolicę Macedonii Północnej, Skopje. Przejeżdżaliśmy autostradą obok tej metropolii wiele razy, samą Macedonię darzymy sporą sympatią więc dlaczego nie. O wszystkim zdecydują jednak prognozy pogody a teraz idziemy posiedzieć na plaży. Kiedy robi się chłodniej siadamy jeszcze przy hotelowym basenie a dzień kończymy popijając winko na tarasie naszego pokoju. Na dole w hotelowej restauracji biesiadują Rosjanie, z tego co wyłapaliśmy z ich rozmów to ich pożegnalna impreza także śpiewają i dobrze się bawią a my kąpiemy się i idziemy spać.

Podsumowanie dnia: 377km
Ksamil, kemping Sunset (Albania) - Katerini, Hotel Denis (Grecja)

 

24 września 2019
Wtorek
“Na salonach w Salonikach”

Od rana pada deszcz. Sprawdzamy pogodę i na razie nie wygląda to dobrze. Zapowiadają deszcz całą drogę do Skopje i potem cały dzień. Najwyżej jeszcze raz zmienimy plany jeszcze raz i wrócimy szybciej do domu. Na dziś prognozy nie wyglądają jeszcze tragicznie, deszcz powinien przestać padać i nawet są szanse na słońce. Wcinamy pyszne śniadanie pełne greckich warzyw i leniuchujemy aż pogoda się poprawi.  Zgodnie z prognozami deszcz zanika i możemy wsiąść na motocykl, do Salonik jedziemy na moim Suzuki.








Parkuję motocykl pod samą białą wieżą, to wielki atut podróżowania motocyklem, zwłaszcza w Grecji gdzie motocykle mają wyjątkowy status.






Robimy zdjęcia  z wieżą i pobliskiemu pomnikowi Aleksandra Wielkiego a potem jedziemy bliżej centrum miasta gdzie parkuję blisko starej bramy miejskiej.




Miasto uderza nas mnogością zabytkowych kościołów. Można powiedzieć, że gdzie się nie odwrócić znajdziemy zabytkową świątynię.








Idziemy jeszcze na stary bazar. Miejsce jest naprawdę niesamowicie ciekawe i barwne. Milion rodzajów oliwek, sera, chałwy. Wszystko w cenach wyraźnie niższych niż w sklepach, co chwilę ktoś woła: “parakalo, parakalo” (zapraszam, zapraszam).




Generalnie Saloniki robią na nas dużo lepsze wrażenie niż Ateny choć nie da się ukryć, że śmieci też jest sporo.


Zadowoleni z tej krótkiej wycieczki wracamy do hotelu i idziemy na obiad. Tym razem oboje wybieramy owoce morza, ja decyduję się na kalmary a Sylwia zamawia gavros (czyli smażone sardynki), które już jadła tu w maju. Kiedy delektujemy się zamówionym jedzeniem rozpętuje się burza.




Deszcz leje jak wściekły a pioruny też nie próżnują i w hotelu gaśnie światło. Nie ma prądu więc mogę zapłacić za obiad i za pobyt w hotelu. Umawiam się z właścicielem, że zejdę jak tylko wróci zasilanie.


Burza minęła równie szybko jak przyszła. Zapłaciłem i korzystając ze słońca wyszliśmy na spacer po nadmorskiej promenadzie. Doszliśmy na jej koniec gdzie w maju kilka razy próbowaliśmy zrobić zakupy w markecie przy plaży ale zawsze był zamknięty. Tym razem sklep był otwarty. Okazał się naprawdę nieźle zaopatrzony ale my kupujemy tylko dwa piwa, które wypijamy na plaży.

W hotelu sprawdzamy prognozy i mamy szczęście. Są dużo korzystniejsze, deszcz najwyraźniej już się wypadał i jutro powinniśmy mieć super pogodę. Spokojnie wyszukujemy sobie miejsca na nocleg tak, żeby móc zwiedzać Macedońską stolicę na piechotę. Wybór pada na apartament Melani. Jest położony praktycznie w samym centrum, jest tam parking i w dodatku ma bardzo dobre opinie. Jutro będziemy zwiedzać Skopje!

Podsumowanie dnia: 145km
Katerini Hotel Denis - Saloniki - Katerini Hotel Denis (cały dzień w Grecji).

 

25 września 2019
Środa
“Miasto miliona pomników”

Od rana piękna, słoneczna pogoda.


Śniadanko mamy w bardzo greckim stylu co staje się standardem tego wyjazdu.


Mam wiadomość od właściciela apartamentu. Przesyłam mu szacowaną godzinę o której powinniśmy dotrzeć. Właściciel odpisuje, że w razie czego może być na miejscu w pięć minut, to się nazywa dobry kontakt z klientem.
Pakujemy się i możemy ruszać. Do granicy dojeżdżamy bardzo sprawnie. Odwiedzamy jeszcze sklep wolnocłowy gdzie kupujemy Ouzo na prezenty. Jeszcze wczoraj sprawdziłem ile macedońskich Denarów potrzebujemy na autostradę i o ile się nie pomyliłem brakuje nam kilku Denarów. Po stronie Macedońskiej w kantorze próbuję wymienić chorwackie Kuny na macedońskie Denary ale kantor wymienia wyłącznie Euro. Obok jest bankomat ale bardzo kapryśny, najpierw odrzucił dwie karty a nad trzecią którą mu zaproponowałem najpierw długo myślał aż wyświetlił, że ma problem z komunikacją. Tankujemy sporo tańsze paliwo i jedziemy prosto do Skopje, nawigacja podpowiada, że będziemy na miejscu mniej więcej o przewidywanej przeze mnie godzinie.
Bramki na autostradzie też idą tak jak przewidywałem, na ostatniej z nich już na przedmieściach Skopje brakuje mi 10 Denarów i za drugi motocykl płacę 1 Euro (czyli nieźle przepłacam).  Sprawnie przejeżdżamy przez miasto i parkujemy przy apartamencie. Podchodzi do nas człowiek i pyta skąd jesteśmy, jak tylko mówię, że z Polski uśmiecha się szeroko i pyta czy do apartamentu Melani. To oczywiście nasz gospodarz. Jeszcze raz podkreślam profesjonalne podejście do klienta, dobre opinie są całkowicie zasłużone.
Pan przeprowadza nas na zamknięty parking w podwórku i pokazuje apartament. Jest to mieszkanie, które ma już swoje lata ale jest wyremontowane, bardzo duże i w przystępnej cenie (26 Euro a właściciel bez problemu wydał 1 Euro reszty). Co ciekawe mieszkanie mamy zostawić otwarte a klucze na stole, czy można się tu czuć niebezpiecznie? Rozpakowujemy się, przebieramy i zgodnie ze wskazówkami jakie dostaliśmy od naszego gospodarza idziemy do ścisłego centrum. Jeszcze zanim doszliśmy do skrzyżowania na którym mieliśmy skręcić miasto nas zaskakuje, przez skrzyżowanie przejeżdża czerwony piętrus, zupełnie jak w Londynie. Najpierw myśleliśmy, że to autobus wycieczkowy ale nic z tych rzeczy, komunikacja miejska w Skopje poszła śladem Londyńskiej. Kiedy doszliśmy do głównego placu miasta trudno było ukryć zdziwienie. Liczba i skala pomników w Skopje wręcz przytłaczają, nie da się przejść kilkudziesięciu kroków by nie natrafić na jakiś monument.















Na początku nie robimy nic innego tylko zdjęcia.
Kiedy już pomniki nam trochę spowszedniały przeszliśmy na drugą stronę rzeki Wardar zabytkowym kamiennym mostem do dzielnicy Stary Bazar.




Już bazar w Salonikach zrobił na nas wrażenie a tu jest taka cała dzielnica! Najpierw jednak poszliśmy na obiad. Sylwia wyszukała w internecie kilka polecanych knajpek i w jednej z nich posililiśmy się kebabem. Oczywiście ten kebab nie przypomina nawet tego z czym kojarzy się w Polsce, tu bardziej przypominał znaną nam z Turcji Koftę.


W tej części Starego Bazaru restauracje są dosłownie jedna przy drugiej a pod nogami gości kręcą się koty licząc na kąski od turystów.


Obiad był bardzo smaczny i tani, za kebab z frytkami, sałatką i piwem płacimy po niecałe 20zł za osobę a jedliśmy w miejscu gdzie obok nas siedzieli praktycznie wyłącznie turyści.









Ale naprawdę tanio było na właściwym bazarze gdzie za 60 Denarów można kupić 3 kilo pomidorów, wychodzi to około 1,4zł za kilogram a pomidory są niebywale pachnące i smaczne. Kupujemy kilka pomidorów i paprykę na śniadanie, płacimy o wiele za dużo w stosunku do cen straganowych a i tak nie kosztuje nas to nawet 4 złote także, zarówno sprzedawcy jak i kupujący w duchu myśleli, że trafili na frajerów.

Wracamy do apartamentu wstępując jeszcze do sklepu po chleb, wędlinę i piwo Skopsko. Czekamy na zapadnięcie zmroku i pójdziemy zwiedzać Skopje nocą.
Jak można się domyślić wszystkie pomniki i budynki są pięknie oświetlone co tylko potęguje wrażenie.  


















Trochę zmęczeni siadamy na głównym placu miasta na kawę. Zupełnie przypadkiem tuż obok jest sklep z winem, kiedy czekamy na kawę Sylwia zagląda tam i ze zdziwieniem mówi, że tam butelka wina kosztuje prawie tyle samo co ta kawa! Dopijamy kawę i oboje idziemy do sklepu, wybieramy trzy butelki wina za które płacimy na złotówki około 18zł.
Skopje jest znane z tego, że właśnie tu urodziła się Matka Teresa więc idziemy w stronę domu poświęconemu jej pamięci. Matka Teresa jest trochę symbolem naszych czasów, jej rodzice byli uciekinierami z Albanii, urodziła się w Macedonii a cały świat kojarzy ją z Kalkutą czyli z Indiami.
Zanim dobrze ruszyliśmy, przypadkiem trafiamy na występ orkiestry ulicznej. Orkiestra mimo pewnego minimalizmy instrumentalnego bardzo przypada nam do gustu, jednak najpierw idziemy obejrzeć dom poświęcony Matce Teresie. Jest też tu oczywiście jej pomnik i trzeba podkreślić, że jest jednym ze skromniejszych w Skopje.






Historia tak ogromnej liczby pomników w Skopje też jest ciekawa, jak wyczytaliśmy w internecie, w 2014 zamówiono hurtową ilość pomników. Największy i najbardziej monumentalny jest pomnik “wojownika na koniu” czyli zakamuflowany pomnik Aleksandra Wielkiego (oficjalnie się tak nie nazywa więc Grecy nie mogą się tutaj burzyć, jak burzą się do nazwy kraju, który w konsekwencji zmienił nazwę na Macedonia Północna).


Co ciekawe liczba pomników jest tak wielka, że sporo z nich nawet jeszcze nie ma tabliczek z podpisem kogo dany pomnik przedstawia (ciekawe ile trzeba zapłacić za swoją tabliczkę). Także mamy tu milion pomników, łuk tryumfalny jak w Paryżu i piętrowe autobusy jak w Londynie. Można znaleźć wiele opisów Skopje gdzie kluczowym słowem jest kicz. Jednak mimo wszystko nam się tu podobało i uważamy, że miasto jest warte odwiedzenia.






Wracając przysiedliśmy na dłużej przy ulicznej orkiestrze. Grali sporo starych szlagierów i zebrali sporą grupę słuchaczy. Na odchodne wrzuciliśmy im wszystkie drobniaki jakie znaleźliśmy w kieszeniach (nie tylko Denary).


Zostało nam jeszcze 200 Denarów na jutrzejszy przejazd autostradą. Powoli wróciliśmy do apartamentu gdzie po kąpieli poszliśmy spać. Gdzie śpimy jutro? Może nawet w Polsce!

 
Podsumowanie dnia: 277km
Katerini, Hotel Denis (Grecja) - Skopje Melani apartmet (Macedonia Północna)

 

26 września 2019
Czwartek
“Nocleg w szałasie”

Śniadanie mamy iście królewskie. Super smaczne i pachnące Macedońskie warzywa, grecka feta i macedońska wędlina przypominająca kiełbasę krakowską.




Pakujemy się i idę z pierwszą partią bagaży do motocykli. Motocykle oczywiście są na miejscu ale zaparkowanie pod drzewami nie było najlepszym pomysłem. Ptaki były bezlitosne i nasze motocykle mają kilka dodatkowych kolorów, które nie są w naszym guście. Z następną porcją bagażu zabieram mokrą ścierkę i usuwam ptasie odchody.
Mimo tych nieprzewidzianych ptasich atrakcji udaje nam się wyjechać około 9tej. Wyjeżdżamy ze Skopje przez dzielnicę o zabawnej dla Polaków nazwie Gazi-Baba.
Słownik Macedoński twierdzi, że nie ma takiego słowa ale Turecki podpowiada, że chodzi o weterana - myślę, że to może być zapożyczenie z tego właśnie języka bo wpływy tureckie są dość mocne na całych Bałkanach. Jeszcze w granicach miasta tankujemy do pełna i wjeżdżamy na autostradę. Wyliczona dzień wcześniej kwota 100 Denarów na motocykl wystarcza idealnie na przejazd autostradą do granicy z Serbią. Jak dotąd pogodę mamy zupełnie niezłą, zaraz za granicą pojawiły się chmury ale spadło z nich tylko kilka kropel. Niestety przed Belgradem pogoda wyraźnie się psuje. Mam co prawda cichą nadzieję, że uda nam się przemknąć obok deszczu ale i tak zatrzymujemy się żeby założyć przeciwdeszczówki. Może się mylę ale chyba w tym samym miejscu ubieraliśmy się w maju.
Strój przeciwdeszczowy sprawdza się doskonale, od razu się przejaśnia ale tylko na moment. Wjeżdżamy w naprawdę porządną ulewę. Na przedmieściach Belgradu na poboczu autostrady stoi samochód bez koła a ślady jakie zrobił na poboczu świadczą, że zaliczył całą szerokość szosy. Dobrze, że nas tu wtedy nie było.
Tak jak w maju deszcz uspokaja się jeszcze w Belgradzie a za Serbską stolicą jedziemy już w pełnym słońcu. Ściągamy przeciwdeszczówki przy okazji tankowania. Następne będzie już za Węgierską granicą. Na granicy po stronie Serbskiej wszystko idzie błyskawicznie ale kolejka tworzy się do stanowisk węgierskich pograniczników, którzy zaglądają do bagażnika każdego pojazdu. Wykorzystujemy motocykle i przejeżdżamy na początek kolejki. Węgierski celnik najpierw nas puszcza bez pytania a potem kiedy już stoję przy okienku Policji granicznej podchodzi i chce żeby mu otworzyć boczny kufer. Wybrał najgorzej jak tylko mógł bo to kufer, który prawie dotyka do budki Policjantów. Mi też to nie na rękę bo najpierw muszę zluzować namiot ale nie mam wyboru. Uchylam kufer a celnik przez minimalną szparę zupełnie nic nie widzi ale spełnił swój obowiązek i możemy jechać dalej. Nie mam pojęcia czemu miała służyć ta akcja z kufrem. Gdyby faktycznie chciał nas sprawdzić kazałby odczepić kufer a przede wszystkim zajrzałby do centralnych. Nie od dziś uważam, że celnicy w bagażach przekraczających granicę najczęściej szukają wyłącznie sensu swojej pracy.
Naradzamy się co dalej, nie musimy się jeszcze śpieszyć do Polski i decydujemy, że będziemy jechać maksymalnie do 18tej. Około 17:30 zjeżdżam na parking, Zbliżamy się już do Budapesztu więc jak mamy znaleźć jakiś nocleg to nie warto czekać na Węgierską Stolicę. Sylwia sprawdza opcję na Bookingu a ja w nawigacji i oboje znajdujemy dokładnie ten sam lokal opisany jako Vénusz Panzió. Taka zgodność dwóch urządzeń nie może być przypadkiem, jedziemy tam! Vénusz Panzió to zajazd przy autostradzie jakieś 50km przed Budapesztem (oczywiście od strony Segedu). Na bookingu jest informacja, że personel mówi w czterech językach, węgierskim, rumuńskim, niemieckim i angielskim. Być może ktoś z pracowników zna tam angielski ale nie trafiliśmy na tą osobę i cały proces zameldowania wyglądał tak, że ja mówiłem po angielsku a pani po niemiecku. Jakoś się jednak udało choć nasze nazwiska wyraźnie sprawiły im sporo kłopotu. Dostaliśmy fakturę na której ze zdumieniem że zapłaciłem za “szállás”, czyżby jednak rozmowa angielsko/niemiecka nie poszła tak dobrze jak myślałem.


Dostaliśmy jednak również klucz, który okazał się kluczem do pokoju a słowo szállás od razu sprawdziłem i oznacza ono zakwaterowanie.
Przebraliśmy się za ludzi i poszliśmy do hotelowej restauracji. Od razu przypomniały nam się wszystkie próby zjedzenia czegokolwiek na Węgrzech. Zazwyczaj nie było z tym wcale łatwo a tu się okazuje, że lokal przy autostradzie jest niedrogi a sądząc po ilości gości, całkiem niezły. Menu było oczywiście po węgiersku z małym opisem dania po angielsku więc Sylwia zamówiła coś co z opisu wydawało nam się zupą  gulaszową natomiast ja poszedłem na łatwiznę i zamówiłem po prostu gulasz (było to o tyle proste, że już na wejściu była wielka tablica polecająca ten węgierski specjał) do tego zamówiliśmy po kieliszku wina. Nasza zdolność rozszyfrowywania węgierskiego okazała się chybiona i Sylwia dostała po prostu rosół (opis nie był precyzyjny) a ja dostałem jak najbardziej gulasz a do tego dostaliśmy talerz pieczywa i dzbanek opisany jako “Erős Pista”. Była to pasta paprykowa, zupełnie nie wiedzieliśmy co z tym zrobić, Sylwia nałożyła odrobinę na chleb i sprawa się wyjaśniła. Pasta była bardzo ostra i służyła do doprawienia gulaszu do własnych upodobań. Sytuacja była o tyle śmieszna, że w pobliżu nas usiedli turyści z Rumunii i też nie bardzo wiedzieli co z tą pastą zrobić. Podpatrzyli nałożenie jej na chleb a potem już tylko dużo popijali starając się ugasić pożar w ustach.
Osobiście bardzo lubię ostre jedzenie i nie żałowałem pasty zarówno do gulaszu jak i ekstra na chleb. Jestem przyzwyczajony do ostrego i choć pasta ta była dla mnie przede wszystkim słona a dopiero potem ostra to i tak bardzo mi zasmakowała.
Po posiłku zamówiliśmy jeszcze po kieliszku wina i przymierzaliśmy się do trasy na jutro. Węgry dostały dziś plusika za niezłe wino, ostrą pastę paprykową i przystępne ceny.
Jutro nie mamy zbyt długiej trasy do pokonania więc spróbujemy jeszcze zapolować na węgierskie wino i tą ostrą pastę!

Podsumowanie dnia:780km
Skopije, Melani apartnemt (Macedonia Północna) -  Inárcs, Vénusz  Panzió (Węgry)

 

27 września 2019
Piątek
“Z nad Dunaju do Polski”

Śniadanie jemy z resztek naszych zapasów. Nawigacja zaproponowała kilka wersji trasy ale wybraliśmy tą już dobrze znaną i przekroczymy granicę ze Słowacją w Salgótarján. Ta trasa nie jest najszybsza a z pewnością najkrótsza a dziś nam się nie śpieszy i możemy omijać autostrady. Sprawnie omijamy Budapeszt i w okolicach Hatvan opuszczamy Węgierskie autostrady.  Niedaleko granicy zatrzymujemy się w Lidlu. Ta sieć, którą niemal ignorujemy w Polsce zawsze oferuje trochę lokalnych produktów a na takie chcemy zapolować. Bez problemu znajdujemy lokalne wino w cenie o jakiej w Polsce możemy tylko pomarzyć (około 5zł). Wybieramy dwie butelki, udało mi się również znaleźć ostrą pastę “Erős Pista”. Mały słoiczek jest nawet trochę droższy od wina ale biorę do koszyka trzy sztuki.
Zajeżdżamy jeszcze na jedną z ostatnich przed granicą stacji benzynowych i Węgry znów podpadają. Obsługa stacji nie tylko nie zna żadnego obcego języka to jeszcze ma ewidentny problem z obsługą terminala do kart. Zaczynamy podejrzewać, że nikt tu nie płaci kartą bo to nie jest  taki pierwszy przypadek na Węgrzech.  W końcu jednak się udało i mogliśmy wjechać na Słowację.
Trasę niby dobrze znamy a jednak w jednym miejscu pomyliłem trasę i w poszukiwaniu miejsca zawracania dojeżdżamy do bram Słowackiego Raju. Śmiejemy się bo przyjeżdżamy w Tatry od lat a jakoś nigdy tu nie zawitaliśmy. Nie jesteśmy jednak przygotowani na taki wędrówki i tylko wiemy, że tu wrócimy. Po drodze wstępujemy jeszcze do Lidla w Słowackim Kežmaroku, gdzie naszą kolekcję wakacyjnych zdobyczy uzupełniają kolejne trzy butelki wina.

Teraz przed nami już tylko Polska. Przejeżdżamy przez przejście graniczne w Jurgowie, zatrzymujemy się w smażalni przy hodowli ryb na najlepszego pstrąga na świecie, dlaczego tak piszę? Pstrągi naturalnie żyją w rwących potokach, tutaj tak właśnie jest. Hodowla jest zasilana wodą z rwącego górskiego potoku.


Jedziemy do Brzegów gdzie rozpakowujemy się. Oczywiście moglibyśmy już dziś wrócić do domu ale nie musimy więc leniuchujemy jeszcze trochę a po południu idziemy odwiedzić termy w Bukowinie. Pływamy w ciepłej wodzie, wpadamy do sauny, relaksujemy się.
Wieczorkiem winko i kolacja, sprawdzamy kupioną w Grecji puszkę. Jest to coś jak nasze mikro gołąbki tylko zawinięte w liście winogron i rzecz jasna zupełnie bez mięsa.

Znany to danie choćby z Rumunii (sarmale) ale te nie są aż tak dobre. W Grecji są bardzo popularne i widzieliśmy jak ludzie brali ich spore ilości ale z Greckich puszek nam bardziej pasują  klopsiki w pomidorach.
Jak już wspomniałem degustujemy wino. Wybór padł na to zakupione na Węgrzech i o ile jedno było bardzo  dobre to drugie niestety jest zupełnie nie trafione. Ma jakiś dziwny jakby chemiczny posmak i trafia do zlewu.


Podsumowanie dnia: 353km
Inárcs, Vénusz  Panzió (Węgry) - Brzegi koło Bukowiny Tatrzańskiej (Polska)

 

28 września 2019
Sobota
“Epilog”



Wyjeżdżamy z Brzegów około 10tej. Na drodze nie ma za dużego ruchu więc sprawnie dojeżdżamy do domu. Wypakowujemy wszystko co udało nam się przywieźć. Jest tego rekordowo dużo ale nie da się ukryć, że ten wyjazd oboje uznajemy za jeden z fajniejszych.

(Wprawne oko może zauważyć,  że dowieźliśmy 5 szklaneczek na çaj - stłukła się tylko jedna i to zaraz po zakupie)

Może to sprawa tego, że spodobało nam się w Turcji i tego, że byliśmy w Albanii a może to, że wyjątkowo dużo po prostu leniuchowaliśmy.
Na pewno kolejne wyjazdy będziemy planować tak, żeby nigdzie się nie śpieszyć a co z tego wyjdzie zobaczymy.

Podsumowanie całego wyjazdu: 5426km
Jak można podsumować ten wyjazd? Na pewno był pod znakiem wina, ale był też pełen kotów. Futrzaki spotykaliśmy w Turcji, Albanii i Macedonii ale największego kocura spotkaliśmy jeszcze w Polsce. Jadąc do Międzybrodzia jechaliśmy przez Książ Wielki. Przejeżdżaliśmy przez tą miejscowość naprawdę miliony razy ale nigdy się tu nie zatrzymywaliśmy. Teraz byliśmy trochę głodni i zatrzymaliśmy się w tutejszej restauracji. Przy stoliku niedaleko nas siedziało dwóch skoczków narciarskich, Maciej Kot i Dawid Kubacki.
Jesteśmy (a zwłaszcza ja) fanami skoków narciarskich więc rozpoznaliśmy naszych sportowców. Oczywiście uszanowaliśmy ich prywatność i nie narzucaliśmy się im, komentowaliśmy tylko między sobą, jak niewiele dostali do jedzenia. Piszę to kilka dni po tryumfie Dawida Kubackiego w Turnieju Czterech Skoczni także widać, że wyrzeczenia i praca przyniosły efekt.

A my? Cóż, w niedzielę rano pojechaliśmy na wesele naszych przyjaciół Dominiki i Damiana (simonster). Także wyjazd zakończyliśmy z przytupem i możemy tylko żałować, że zmęczenie wzięło górę i nie byliśmy w stanie bawić do białego rana (ale niewiele do tego zabrakło).

Małe filmowe podsumowanie tej wycieczki: https://youtu.be/NARBxu00s9s