Bałkany to miejsce gdzie byliśmy już kilka razy ale nie wiem czy kiedykolwiek będę mógł powiedzieć, że znamy je jak własną kieszeń. Każdy wypad w te strony przynosi zaskoczenie, tak było i tym razem.

Dzień 1
27 kwietnia piątek
Piaseczno - Brzegi - 401km

Start miał być po pracy ale udaje nam się urwać i już około 12stej szykujemy motocykle do drogi.


Ostatnie tankowanie w Polsce w Nowym Targu, dzwonię do Leona ale nie odbiera a to oznacza, że pewnie jeszcze jedzie. Dojeżdżamy do Brzegów i oddzwania Leon. Właśnie tankuje się na stacji między Bukowiną a Białką. Popijamy kawkę planujemy trasę na kolejne dni. Pierwotnie mieliśmy jechać najpierw przez Serbię a wracać przez Bośnię i Hercegowinę ale odwracamy kierunek. Na kolację jedziemy do pizzerii “po Zbóju” w Jurgowie, znamy już ten lokal i wiemy, że jest czynny do 23ciej. Zakładamy jutro wyjazd około 8mej. 


Dzień 2
28 kwietnia sobota
Brzegi - Śamac (Hotel Plaza, Bośnia i Hercegowina) - 768km

Trochę nie rozruszani pakujemy się jakoś długo i  łapiemy małe opóźnienie.


Wyjechać udaje się około 8:25, jazda idzie sprawnie, ruch nie za duży i temperatura 12C. Jeszcze przed startem wypinam membranę ze spodni. W kurtce membrana jeszcze jest i na pewno nie jest mi za gorąco. Kolejny raz przejeżdżamy obok wielkiego zamku Spiski Hrad, już drugi raz zapisuję go w pamięci koniecznie do zwiedzenia. Bez przystanku przelatujemy Słowację. Postój na pierwszej Węgierskiej stacji, głównie do WC ale i po paliwo. Robi się ciepło i wypinam membranę z kurtki. Spotykamy dwóch chłopaków z Polski wracają z Bośni. Jeździli off em co widać po ubłoconych motocyklach.
Mówią, że jeszcze sporo dróg zamkniętych przez śnieg, dodatkowo zmarzli nocą w namiocie kiedy temperatura spadła do 5C (w dzień było 30C).
Po cichu liczę, że w Albanii noce będą cieplejsze.
Dojeżdżamy do Budapesztu. Roboty drogowe rozdzielają pasy ruchu, nieopatrznie wybieram lewy pas i nie mamy możliwości zjechania na obwodnicę M0. Na szczęście nawigacja szybko reaguje i nie nadkładamy drogi. Za Budapesztem drugie tankowanie, wstępny plan zakładał też jedzenie na stacji ale do jedzenia tylko wyraźnie zdechłe kanapki. Ustalamy że zatrzymamy się na pierwszym zacienionym parkingu i tam coś przekąsimy z naszych zapasów.
Od Budapesztu temperatura 30C!
Mieliśmy dużo szczęścia bo następny parking za stacją okazuje się idealny do naszych potrzeb, są drzewka, jest darmowy WC, pitna woda i stoliki.
Kuchenka idzie w ruch, popijamy kawę pożywiamy. Spotykamy parę z Polski na Fazerze. Jadą do Czarnogóry mają zaklepane nocleg na Węgrzech przy granicy czyli za 150km będą pauzować a godzina jeszcze młoda. Dzielę się naszym doświadczeniem, że poza sezonem zaklepywanie noclegów nie jest konieczne a unika się takiej sytuacji, że o 14stej trzeba się zatrzymać bo hotel już z góry opłacony, no ale na pewno jakoś wykorzystają ten czas z korzyścią dla siebie. Około 1,5h póżniej jesteśmy na granicy z Chorwacja. Dotankowujemy tańsze węgierskie paliwo, bez problemu przekraczamy granice (pierwszą z kontrolą dokumentów) i w drogę. Przez Chorwację przejeżdżamy dość szybko ale kiedy zbliżamy się do Bośniackiej granicy niebo robi się ciemniejsze, widać nawet błyskawice. Do przejścia granicznego długa kolejka, chwilę w niej stoimy i naradza co robimy. Sprawdzam w nawigacji możliwości noclegu a niebo nawet przejaśniało choć delikatnie kropi. Ni ma co moknąć, omijamy kolejkę i jak będzie padać na granicy założymy coś od deszczu. Na granicy jeszcze lekko kropi ale po stronie Bośni już nie. Wbijam w nawigacji najbliższy hotel. Za 2,5km mamy Hotel Plaza w miasteczku Śamac. Miasteczko raczej puste ale hotel jest (nawigacja się spisała). Zbyszek ma pokój za 22 euro a ja i Sylwia za 33. Oczywiście w cenie śniadanie. Hotel może już trochę leciwy ale odremontowany i ogólnie ok. Na dole w sali bankietowej lokali wieszają dekoracje do imprezy sądząc po napisach będzie to 18tka.
Idziemy do restauracji obok hotelu. Pytamy obsługę co nam może polecić i zdajemy się na jego sugestię. Jako czekadełko dostajemy coś rodzaju słonych pączków z twarożkiem.


Jako główne danie dostajemy mix grilll z sześciu rodzajów mięsa, choć żartujemy, że jest tu wszystko co leżało na drodze łącznie z wiewiórką to jedzenie jest super smaczne i jest go duuużo. Do tego popijamy piwko, za wszystko 20euro a ledwo się ruszamy.


Idziemy do sklepu, kupujemy coś do picia. Wstępnie ustalamy, że wyjazd około 9tej. Pan na jutro to okolice Dubrownika.


Dzień 3
29 kwietnia niedziela
Śamac (Hotel Plaza) - Oraśac (kamping “Pod Maslinom”, Chorwacja) - 509km

Umówiliśmy się, że wyjeżdżamy ok 9tej ale wstaliśmy wcześnie i kilka minut po 7mej poszliśmy na śniadanie. Dostaliśmy po omlecie z szynka dżem i nutelle i górę chleba. Oczywiście śniadanie w sali bankietowej wyszykowanej na przyjęcie urodzinowe, liczymy na szybko ile osób będzie się tu bawić i liczba przyćmi niejedno Polskie wesele (ponad 200 osób).


Po śniadaniu spokojne pakowanie i w drogę. Teoretycznie o 14:30 powinniśmy być na kempingu koło Dubrownika.
Warto dodać, że walutą w Bośni i Hercegowinie jest Marka Zamienna, której ogromną zaletą jest stały kurs do Euro ustalony urzędowo na 1,95KM za 1Euro co daje olbrzymi komfort przy przeliczaniu (oczywiście Euro też wszyscy przyjmują bez problemu).
Droga dziś znacznie ciekawsza niż wczoraj, autostrady jest tylko kawałek od Zenicy przez Sarajewo do Tarcina. Autostrada płatna z bramkami - przejazd kosztuje 5,1Euro za każdy z motocykli więc powiedzmy, że drogo (zwłaszcza w porównaniu z darmowymi dla motocyklistów autostradami Słowackimi).  Za to od Tarcina droga jest super atrakcyjna widokowo (zwłaszcza w okolicach Konjic) i pełna zakrętów. Spory kawałek jedziemy doliną dość znanej w Bośni rzeki Neretvy (najbardziej znanej z filmu “komandosi z Navarrony, właśnie na Neretvie komandosi wysadzili zaporę). Mały postój na zdjęcia i pierwsza wymiana spostrzeżeń z Leonem dla którego ta wycieczka jest debiutem na Bałkanach.








Od Mostaru ruch drogowy robi się gęstszy i z dużą ulgą zjeżdżamy z głównej drogi mimo, że drogowskaz na Dubrownik pokazuje inną drogę. Trochę się zaniepokoiłem kiedy nawigacja zignorowała również drogowskaz na Neum ale kierunek był mniej więcej OK.  Dopiero kiedy zjechaliśmy z głównej drogi w kierunku na Ćvaljina a początkowo wąska ale asfaltowa droga stała się drogą szutrową zatrzymaliśmy się żeby sprawdzić czy nawigacja nie chce nas wprowadzić całkiem w pole. Wszystko wskazywało na to, że jest to jakiś skrót i po paru kilometrach powinno być przejście graniczne. Przejechaliśmy przez rzeczkę (na szczęście był nawet mostek), powrócił asfalt i nawet droga normalnej szerokości. Wydawało się, że jest OK ale droga znów trochę się zwęziła i choć na mapie ewidentnie prowadziła w stronę granicy to jednak niepewność towarzyszyła mi aż do granicy. Przejście oczywiście było i nawet czynne ale było to przejście wyłącznie dla ruchu lokalnego i pogranicznik choć bardzo uprzejmy nie chciał nas przepuścić. Skierował nas na przejście graniczne w miejscowości Ćepikuće gdzie miało działać normalne przejście graniczne. Nie było wyjścia, zawracamy i ponownie pokonujemy malowniczą choć dość wąską drogę. Na szczęście wszyscy potraktowaliśmy tą nieplanowaną przygodę z uśmiechem a, że nie mieliśmy tego dnia napiętego planu podróży spokojnie dojechaliśmy do Ćepikuće i tam bez problemu przekroczyliśmy granicę z Chorwacją (było to o tyle śmieszne, że dzień wcześniej w żartach powiedziałem, że za bardzo trzymamy się planu).
Warto dodać, że kiedy potem szukałem naszego przejścia w mapach google okazało się, że przejście w Ćepikuće wcale nie jest oznaczone na mapie i być może dlatego nawigacja poprowadziła nas tak jak poprowadziła, druga sprawa, że nie odznaczyłem opcji unikania dróg gruntowych ;)

Kamping “Pod Maslinim” przed Dubrownikiem był namierzony już wcześniej i nas nie zawiódł. Fajnie położony i znacznie tańszy niż Kamping “Solitudo” w Dubrowniku. Rozbijamy namioty, poszło nawet sprawnie choć bez młotka do śledzi byłoby słabo.


Jest mocno przed sezonem i barek przy kempingu jest jeszcze nieczynny zatem kawka i kanapki zostają w naszej gestii. Posileni zeszliśmy nad Adriatyk i naprawdę nie wiem jak to możliwe ale nie skorzystaliśmy z możliwości kąpieli (chyba za mało namawiałem).








Zaczynało już zmierzchać kiedy pojechaliśmy do Dubrownika. Wycieczka była dość krótka ale intensywna, Dubrownik jest super oświetlony a mimo późnej pory nie jest łatwo znaleźć miejsce do zaparkowania (mimo, że jesteśmy na dwa motocykle a nie trzy).








W drodze powrotnej szukamy sklepu ale dwa które mijamy są już nieczynne. Na szczęście stacja benzynowa jest czynna i tam bez problemu kupujemy napoje.
Plan na jutro Albania!!!

 

Dzień 4
30 kwietnia poniedziałek
Oraśac (Kamping “Pod Maslinom”) - Shkodra Lake Resort (Albania) - 241km

Wstajemy, kawka, śniadanie (jeszcze mamy Polski chleb), Kiedy zwijamy obozowisko podchodzi chłopak sąsiad też Polak i pyta o nożyczki, od zwiedzania ma już odciski a opatrunek jest za duży. Po zastanowieniu mam myśl, że powinny być w apteczne i faktycznie były. Mówię do naszego krajana, że też powinien mieć w apteczce ale mówi, że nie mają jej w samochodzie (przez myśl przechodzi myśl, że w przypadku kontroli drogowej w Czechach czy na Słowacji ten brak apteczki może ich parę euro kosztować.
Po spakowaniu ruszamy. Mamy z grubsza obgadania gdzie stajemy na zdjęcia i tuż przed mostem Franja Tujmana w Dubrovniku zatrzymujemy się na pierwszą sesje.




Kiedy robimy sobie zdjęcia podchodzi Pan i prosi żeby jemu też zrobić tak żeby było widać wielki statek w tle. Zrobiłem fotki zgodnie z życzeniem,. Pan zapytał skąd jesteśmy i chwilę pogadaliśmy o motocyklach bo Pan był fanem marki motocykli z zezem rozbieżnym (zresztą chyba to najczęściej spotykane motocykle na Bałkanach w czasie tego wyjazdu). Zapytałem skąd Pan przyjechał i okazało się, że z Kanady.
Pewnie przypłynął tu kanadyjką i zaparkował obok tego wielkiego statku a ja myślałem, że chodzi mu o ten duży statek ;).
Kolejny postój na fotki panoramy Dubrovnika i lecimy dalej.





Przy kolejnym postoju na sesję zdjęciową Leon mówi żeby tak często nie stawać bo zabraknie miejsca na karcie pamięci.


Na granicy z Czarnogóra przymusowy postój, na szczęście kolejka nie była długa a za cierpliwie oczekiwanie dostaliśmy stempelki w paszportach.


Zaraz za granicą widzimy w lusterkach, że Leon zwalnia i w końcu się zatrzymuje. Zawracamy i za moment już wiemy co się stało. Niestety mamy awarię i to baaaardzo poważną. W kasku Leona poluzowałą się śrubka mocująca szybkę. Szybka interwencja wkrętaka i możemy jechać dalej (swoją drogą dwa lata temu w drodze do Pragi Leon miał praktycznie taką samą przygodę z kaskiem). Pogoda sprzyjała więc objechaliśmy zatokę Kotorską dookoła oczywiście z przystankami na zdjęcia.




Gdy udało nam się przebić przez zakorkowany Kotor zatrzymaliśmy się na tankowanie. Spotkaliśmy na stacji naszych rodaków na motocyklach i chwilę pogadaliśmy, ich trasa pokrywa się z naszą więc możemy się jeszcze spotkać.
Przy okazji ustalamy, że modyfikujemy wstępnie założona trasę i nie będziemy jechać cały czas wybrzeżem Czarnogóry tylko pojedziemy przez góry do przejścia granicznego Bożaj-Hani Hotit. Tam zazwyczaj nie ma żadnej kolejki a droga przez góry zapewnia super widoki i super zakręty. Zaraz za Budvą odbiliśmy na Podgoricę, decyzja okazała się słuszna bo na tej drodze ruch był wyraźnie mniejszy i nasza wycieczka nabrała tempa. Na jednym z parkingów na szczycie postój na zdjęcia. Leon ustawił motocykl na samej krawędzi idealnie do zdjęć.




Potem szybki zjazd w dół i już byliśmy w Podgoricy. Tu niestety ruch trochę nas spowalnia ale jak tylko wyjechaliśmy za miasto kilometry, znów zaczęły znikać w oczach. Przejście graniczne bas nie zawiodło. Kolejka była wręcz symboliczną a odprawa szła błyskawicznie. Spotkaliśmy nawet autokar z Polski i ucięliśmy sobie krótka pogawędkę. Pogranicznik Albański wręcz ucieszył się na nasz widok i powiedział po Polsku: “Polska, dziękuję dziękuję”.
Droga na kemping to już, formalność bo miejscu jest już nam znane. Na kempingu na prośbę Leona pytamy o koszt wynajęcia domku (rozbijanie namiotu nie należy do ulubionych przez Leona czynności) i po szybkiej naradzie najbliższe dwie noce spędzimy w domku na drzewie.




Odświeżyliśmy się, napiliśmy kawy i poszliśmy na obiad/kolacje. Cena posiłku była praktycznie identyczna jak w Bośni i Hercegowinie. Potem jeszcze długo gadaliśmy dzieląc się wrażeniami aż w końcu poszliśmy spać.


Dzień 5
1 maja wtorek
Shkodra Lake Resort + droga do Theth (SH21) + Zamek Rozafa - ok 150km

Muszę wspomnieć, że jeszcze poprzedniego dnia jak tylko dojechaliśmy na kemping Shkodra Lake Resort, spytałem Leona o pierwsze wrażenia z Albanii, Leon odpowiedział: kraj krów i mercedesów. Uważam, że to idealna kwintesencja tego kraju, na drogach faktycznie najłatwiej spotkać mercedesa (najczęściej leciwego), a spotkanie krowy (również na drodze) jest również dość częstym zjawiskiem (my spotkaliśmy trzy, zaraz po przejechaniu granicy).
Śniadanie jemy w kempingowej restauracji a potem ja z Leonem wsiadamy na motocykle, plan zakłada dojazd do wioski Theth. To tylko około 60 km ale nawigacja twierdzi, że potrzebujemy na to ponad dwóch godzin w jedną stronę.


Dość szybko ten przewidywany czas się skraca ale wraz z wysokością droga stawała się węższa i pełna zakrętów zza których nic nie było widać. Pojawiły się również małe łaty śniegu.


Potem śnieg zamienił się w wielkie zaspy na szczęście leżące poza droga. Kiedy nawigacja wskazywała że do celu mamy jeszcze 10km drogę przegrodziła ogromną kałuża a za nią nie było już widać asfaltu.




Zatrzymaliśmy się na rekonesans. Kałuża była dość głęboka ale udałoby się ją sforsować, niestety na drodze za nią być może asfalt nawet był ale pod warstwa błota i luźnych kamieni. Zrobiliśmy sporo zdjęć i postanowiliśmy zawrócić. Przyznam, że choć mój motocykl pewnie nie miałby trudności ze sforsowaniem tych przeszkód ale kompletnie się na takie utrudnienia nie nastawiałem a obecny motocykl Leona ma owiewki sprowadzone tak nisko, że czasem zjazd z krawężnika wymaga uwagi. Jak powiedział Leon, trzeba będzie tu wrócić i dokończyć wycieczkę do Theth.












Jakiś kilometr później spotykamy naszych rodaków widzianych wczoraj za Kotorem. Mała pogawędka i jedziemy dalej.




Przed powrotem na kemping podjęliśmy z Leonem ryzyko i zajechaliśmy na stację benzynową “Kastrati”. Nie kupowaliśmy paliwa a tylko napoje chłodzące a także papierosy dla Leona. Warto nadmienić, że cena papierosów była korzystniejsza niż w Polsce i można powiedzieć, że napój energetyczny, który wybrał sobie Leon był gratis do paczki papierosów. 


W czasie kiedy ja z Leonem próbowaliśmy zdobyć Theth, Sylwia dała do prania wszystkie nasze brudne rzeczy (większość nawet zdążyła wyschnąć) i spokojnie się relaksowała. Na większości europejskich (więc również Bałkańskich)  kempingów działają pralnie i za około 3,5-4 Euro można oddać swoje rzeczy do prania. Czasem trzeba mieć swój proszek, czasem samodzielnie obsługuje się pralkę (po nakarmieniu jej odpowiednimi monetami), tu wystarczy zapłacić na recepcji, wsadzić swoje rzeczy do specjalnego siatkowego worka i spokojnie czekać aż obsługa kempingu przyniesie uprane rzeczy (wystarczy je potem rozwiesić do wyschnięcia, dlatego sznurek do suszenia prania już od pewnego czasu jest stałym elementem naszego wyposażenia wycieczkowego).


Na kempingu chwila odpoczynku, sporą chwilę spędzamy na pomoście jeziora i znów za mało namawiałem na kąpiel i skończyło się na moczeniu nóg. Skoro wróciliśmy z wycieczki sporo wcześniej niż można się było spodziewać, wprowadzamy w życie plan aby wybrać się do Szkodry na zwiedzanie zamku Rozafa. Przy okazji zwiedzania zamku spróbujemy zjeść obiad w jakiejś lokalnej knajpce (co prawda restauracja na kempingu była OK ale ją już znamy). Podobnie jak na zwiedzanie Dubrownika jedziemy tylko na dwa motocykle.  Do tej pory każdy nasz przejazd przez Szkodrę był przeżyciem dość ekscytującym jeśli nie ekstremalnym, ruch uliczny bardziej kojarzy się tam z Indiami niż Europą. Jednak tym razem było święto (1 maja) i ruch był raczej znikomy, poza kilkoma rowerzystami traktującymi bardzo luźno wszelkie przepisy ruchu drogowego było praktycznie jak w Polsce także Leon nie doznał spodziewanego szoku. Spory tłum kłębił się za to w okolicy zamku (nie brakowało również Polskich autokarów), udało nam się zaparkować na antycznym bruku i poszliśmy na zamek. Okazało się, że 1 maja jest tu tak ważnym świętem, że nawet wejście na zamek jest za darmo (normalnie kosztuje 200 leków). O zamku pisałem więcej już dwa lata temu więc zainteresowanych odsyłam do tamtej relacji a poniżej tylko parę fotek na zachętę :).








Wychodzimy z zamku już nieco głodni, trzeba wybrać restaurację. Pierwszym typem jest restauracja Shqiponja którą znalazłem w aplikacji City Maps To Go. Aplikacja ta znakomicie się sprawdza przy zwiedzaniu na piechotę a restauracje polecała nam już wcześniej w Rumunii a także w Czechach, poza rekomendacją miałem też informację, że restauracja akceptuje karty płatnicze. Przechodząc obok Pana, który normalnie sprzedaje bilety (jak już wspominałem dziś wejście było za darmo), zagadnąłem czy może nam polecić jakąś restaurację w okolicy, Pan bez chwili namysłu wypalił: Shqiponja! Super lokal! i w dość skrótowy sposób pokazał w którym kierunku mamy się udać (a był to dość okrężny kierunek bo restauracja znajduje się w pobliżu zamku ale z jego drugiej strony).
Podziękowaliśmy Panu, wbiłem namiary na restaurację w nawigację i ruszyliśmy. Jeszcze dwa lata temu dojazd byłby dużo prostszy bo wyjazd z ulicy prowadzącej do zamku był możliwy w obydwu kierunkach, teraz w ramach podniesienia bezpieczeństwa jest możliwy tylko w jednym kierunku dzięki czemu mogliśmy trochę pozwiedzać (cofając się do najbliższego skrzyżowania) i przy okazji odnajdując czynny market znanej również w Polsce sieci. Restauracja Shqiponja jest dość łatwa do znalezienia, trzeba jechać przez Szkodrę w kierunku Tirany i zaraz za ostatnim rondem w Szkodrze (jak tylko miniemy wzgórze zamku) trzeba skręcić w lewo (oczywiście przy drodze są stosowne informacje).
Restauracja jest dość duża i nie było problemu ze znalezieniem stolika, co do słuszności wyboru upewnił nas fakt, że większość gości to Albańczycy, nawet anglojęzyczne menu dostaliśmy tylko jedno na trzy osoby (z dostępnością wersji Albańskiej nie było żadnych problemów). Tak jak się spodziewaliśmy menu było dużo bardziej różnorodne niż na kempingowej restauracji. Sylwia zamówiła dla siebie risotto ze szpinakiem i łososiem a ja z Leonem skusiliśmy się na grillowaną jagnięcinę.  Do tego dostaliśmy talerz sałatek a także jedną dużą wodę mineralną (co upewniło nas w przekonaniu, że restauracja nie wyciska z klienta pieniędzy w każdy możliwy sposób, więcej byśmy zapłacili za trzy małe butelki wody). Przy okazji warto wspomnieć, że po albańsku woda to “uje”, zatem Polski turysta nieopatrznie (i całkowicie niesłusznie) stwierdzający, że wszyscy Albańczycy to ch...e, może zupełnie nieoczekiwanie dostać od kelnera wodę ;)




Na jedzenie musieliśmy chwilę poczekać co dało nam możliwość rozglądania się (oraz przysłuchiwania) i nabrania pewności, że faktycznie 90% gości to lokalsi. Jedzenie było naprawdę smaczne i w satysfakcjonującej ilości, to na co zwrócił uwagę Leon to podawanie zimnych ziemniaków (jagnięcina była jak najbardziej gorąca).
Tak jak się spodziewaliśmy za obiad zapłaciliśmy bez problemu kartą a jedynym utrudnieniem był fakt, że akceptowali tylko karty VISA (profilaktycznie mieliśmy ze sobą zarówno karty Visa jak i Master).
Posileni podjechaliśmy do zlokalizowanego wcześniej marketu Spaar gdzie kupiliśmy kilka lokalnych przysmaków na jutrzejsze śniadanie a także lokalne trunki (w większości na pamiątki).
Kiedy wróciliśmy na kemping akurat rozpakowywali się kolejni motocykliści, tym razem z Austrii. Zwróciliśmy na nich uwagę ze względu na ich skórzane stroje (Panowie byli delikatnie mówiąc ugotowani) a także ze względu na bardzo swojsko (a na pewno nie Austriacko) wyglądający bagażnik na motocyklu jednego z nich.


Podczas wieczornej kąpieli przemyślałem kilka faktów. Po Albanii zupełnie nie spodziewałem się śniegu, co prawda widziałem zdjęcia ze śniegiem w Albańskich górach ale zupełnie nie łączyłem ich z majem. Przypomniałem sobie jak dwa lata temu Jacek - Junk z kolegami byli w Albanii również w maju i spotkani motocykliści odradzali im przejazd wybrzeżem Albanii. Dwa lata temu kiedy z Sylwią przejechaliśmy się po Albańskim wybrzeżu we wrześniu, rada by unikać drogi wybrzeżem była dość niedorzeczna, ale teraz się nad tym zastanowiłem, tam też są góry i nawet nie wiem czy nie wyższe……
Gdyby droga okazała się nieprzejezdna bylibyśmy w plecy ładnych kilka godzin, do Ksamilu moglibyśmy dotrzeć bardzo późno a i tak nie mieliśmy tam spędzić tylko jedną noc.
Podzieliłem się moimi wątpliwościami z Sylwią i Leonem od razu zastrzegając, że mam raczej głupi pomysł, aby skrócić naszą wycieczkę i już jutro pojechać do Ochrydu.
Za odrzuceniem mojego pomysłu przemawiała bardzo atrakcyjna widokowo i motocyklowo trasa (zwłaszcza odciek z Vlore do Himare jest szczególnie godny uwagi) a także walory kulinarne Ksamilu (w tym najlepsze jakie jadłem w życiu małże a przy okazji najtańsze). Jednak skrócenie wycieczki też miało swoje plusy, mniej napięty budżet czasu, możliwy powrót jeden dzień wcześniej to poza jednym noclegiem mniej, więcej czasu na regenerację przed powrotem do pracy i tak mój głupi pomysł został przyjęty (co daje nam kolejny powód żeby tu wrócić), nie ma to jak zmiana planów . Zatem jutro jedziemy do Macedonii :)


Dzień 6
2 maja, środa
Shkodra Lake Resort - Struga (Kemping Rino + Ochryd, Macedonia) - 254km

Dystans na dziś nie jest długi i teoretycznie możemy pospać. Jak każda teoria niekoniecznie musi mieć wiele wspólnego z praktyką i już około 7mej wracamy do życia. Wstępne pakowanie zrobiliśmy już wczoraj także dziś robimy sobie tylko śniadanie (w końcu po to odwiedziliśmy wczoraj sklep). Przy śniadaniu ustalamy, że poszukamy jeszcze w Szkodrze jakiegoś sklepu gdzie Leon będzie mógł się zaopatrzyć w czerwoną koszulkę z Albańskim orłem (inaczej nikt nie uwierzy, że był w Albanii). Sprawdzamy jeszcze czy przypadkiem na recepcji kempingu nie można nabyć takiej pamiątki bo trochę takich artykułów jest tu dostępnych. Koszulek nie ma ale za to na półce Sylwia odnajduje lokalne wino w cenie 3,5Euro. Wino to idealny nośnik wspomnień w wycieczki i nie trzeba nas namawiać, bierzemy! Przy płaceniu okazuje się, że Sylwia ma niewiele drobnych pieniędzy, tylko 2,8Euro a potem już tylko banknot 100Euro. Mimo, że Pani już wydrukowała paragon mówi, że jest OK, 2,8Euro wystarczy. Jest nam raczej głupio i obiecuję, że odnosząc klucze od domku przyniosę brakujące Euro centy (co oczywiście chwilę później zrobiłem).
Dzisiejszą trasę znamy z Sylwią tylko w niewielkiej części, kiedy byliśmy tu w 2016 przed Tiraną odbiliśmy na Durres a teraz trasa wiedzie również przez Albańską stolicę. Jeszcze przed wjazdem do Szkodry zatankowaliśmy wszystkie motocykle do pełna i chyba był to pierwszy przypadek jaki pamiętam z Albanii kiedy wbrew wcześniejszym zapewnieniom nie mogliśmy zapłacić kartą (Pan oczywiście przyjął Euro).
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami wypatrujemy w Szkodrze sklepu z pamiątkowymi koszulkami. Zadanie pozornie nie jest trudne ale dziś miasto już nie świętuje, otwarte są wszystkie sklepy a ruch uliczny jest bardziej chaotyczny. Sklepy oczywiście udaje nam się wypatrzeć bez problemu ale jeszcze trzeba znaleźć miejsce gdzie zatrzymamy nasze trzy motocykle (a nie chcieliśmy tego robić w czysto lokalnym stylu czyli zostawiając maszyny na środku ulicy, blokując jeden pas ruchu). Miejsce się znalazło, motocykle zostały pod opieką Sylwii a ja z Leonem poszliśmy na szybkie zakupy. Pan w sklepie był kwintesencją Albańczyka wypytał nas skąd jesteśmy, czy pierwszy raz w Albanii, jak się nazywamy (on miał na imię Mikołaj), zapytał nawet czy znamy rosyjski i gdy odpowiedzieliśmy twierdząco z pamięci zacytował towarzysza Stalina. Na koniec nawet nauczył nas jak jest po Albańsku “do widzenia” co niestety wyparowało nam z głów zanim doszliśmy do motocykli (a szkoda bo Albańczycy są naprawdę tak gościnni, że znać w ich języku chociaż ten zwrot byłoby po prostu grzecznie). Kiedy już wsiadaliśmy na motocykle, ze sklepu wyszła kobieta i również pytała nas skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Zapytała nawet czy wiemy którędy jechać i życzyła szerokiej drogi (z tą Panią historia jest trochę dłuższa ale raczej nie do powszechnej publikacji).
Jazda przez Albanię to zawsze spora przygoda, nawet na autostradzie można spotkać skuter czy rowerzystę jadącego pod prąd (na szczęście najczęściej pasem awaryjnym), tym razem atrakcją przejazdu był rowerzysta przecinający w poprzek autostradę wykorzystując do tego dziurę w barierkach oddzielających pasy ruchu. Na wzmiankę zasługuje też przejazd przez Tiranę, na szczęście dojechaliśmy tylko do przedmieść ale i tak kocioł na wjazdowym skrzyżowaniu jest raczej niezapominany (na ulicy było chyba dwa pasy do jazdy prosto i jeden do skrętu więc co oczywiste ruch odbywał się około sześcioma pasami a policjanci kierujący ruchem używali lizaków głównie do wachlowania się :). Jednak poza tym skrzyżowaniem ruch odbywał się nawet płynnie i nie przypominam sobie już żadnych innych atrakcji z drogi. Oczywiście droga, zwłaszcza już bliżej granicy Macedońskiej zapewniła wiele wrażeń zarówno widokowych jak i typowo motocyklowych, prowadząc przez wijące się wiele kilometrów zakręty. Przekroczenie granicy było raczej formalnością, kolejka była raczej minimalna a kontrola ograniczyła się do obejrzenia naszych dokumentów i już byliśmy w Macedonii. Naszym z góry upatrzonym miejscem noclegu był kemping Rino w miejscowości Struga nad jeziorem Ochrydzkim. Co prawda miejsce znaliśmy tylko z bardzo pozytywnych opinii w internecie ale nawigacja doskonale wiedziała jak nas w to miejsce zaprowadzić.
Kemping Rino był dla mnie zdecydowanie odkryciem tego wyjazdu, tak dokładnie są to dwa kempingi (Rino 1 i Rino 2), restauracja serwująca lokalne jedzenie (i pełna lokalsów) a także niewielki hotel opisany jako “Rino rooms”. Oczywiście zapytaliśmy o cenę pokoju, Pan który nas powitał jak tylko zeszliśmy z motocykli powiedział, że nie jest pewny ale chyba 20 albo 25Euro i poleciał po kogoś kompetentnego. Kompetentny (i to bardzo) okazał się właściciel obiektu, który oczywiście pokazał nam dwa pokoje do wyboru ale przede wszystkim zapytał skąd jesteśmy i nie wystarczyło mu tylko, że z Polski, pytał z jakich miast i choć trochę się zmieszał słysząc Piaseczno i Łubna ale dzielnie wybrnął mówiąc, że nie bardzo wie gdzie dokładnie leżą Polskie miasta ale zna wiele ich nazw i wymienił: Poznań, Kraków, Katowice, tłumacząc, że ma wiele gości z tych miast. Standardowa cena za pokój po sezonie wyniosła 15Euro za dwie osoby, za trzecią osobę w pokoju mieliśmy dopłacić 5Euro więc bez dyskusji wybraliśmy pokój który wydawał nam się większy a Pan zaprowadził nas do kawiarni na brzegu jeziora, poczęstował gratisową kawą, kazał się zrelaksować, zaproponował również powitalny kieliszek Rakiji (który mając na uwadze plany zwiedzania Ochrydu musieliśmy odrzucić) a każde nasze pytanie o zapłatę kwitował tylko “później teraz odpoczywajcie”.
Właściciel zdradził nam też, że sam też jeździł motocyklem a nawet, że miał dość poważny wypadek dwa lata temu, przy prędkości 140km/h kiedy jechał bez kasku i stroju z ochraniaczami, jedyne co mogłem powiedzieć to, że cieszę się widząc go żywym.
Kiedy piliśmy powitalną kawkę, właściciel zapytał nas czy nie będzie nam przeszkadzać jak będzie zmywać taras kawiarni. Jak się okazało wiosenny przybór wody zalał nie tylko taras ale i większość parkingu dla kamperów na kempingu. Nie było w tym nic dziwnego bo jezioro Ochrydzkie jest zasilane wyłącznie tym co spadnie z nieba, w otaczających je górach nadal leżał śnieg, który teraz intensywnie topniał.
Posileni kawką (a zwłaszcza tym, że była za darmo), rozpakowaliśmy się, przebraliśmy i poszliśmy do lokalnej restauracji żeby posilić się przed dalszym zwiedzaniem.
O rekomendację co wybrać poprosiliśmy kelnera, który polecił nam pstrąga z jeziora Ochrydzkiego a także danie z kurczaka, które w menu figurowało pod lokalną nazwą, której niestety nie jestem w stanie odtworzyć (a niestety nie zrobiliśmy zdjęcia menu). Sylwia zapytała też o makaron Rino, który według opisu miał być lokalnie robionym makaronem (innym niż włoski) z lokalnym serem. Zachowaliśmy się rasowi testerzy jedzenia, Leon zamówił pstrąga, ja wspomniane już danie z kurczakiem a Sylwia makaron Rino.
W menu restauracji figurowała też ryba o lokalnej nazwie i bardzo wysokiej cenie 1000 denarów (około 70zł), zapytałem kelnera co to za specjał ale dowiedzieliśmy się tylko, że to duża ryba i że test to danie dla czterech osób. Podejrzewam, że jest to danie z lokalnego słodkowodnego łososia (po stronie Albańskiej zwanego Koranem). Jest to o tyle wyjątkowa ryba, że słodkowodne łososie żyją naturalnie tylko w dwóch miejscach na ziemi w Bajkale i właśnie w jeziorze Ochrydzkim. W jeziorze tym żyją również znane w Polsce karpie i podobno ich smak jest zupełnie inny niż znany u nas ponieważ jezioro Ochrydzkie jest jeziorem o skalistym dnie zupełnie pozbawionym mułu. Dla amatorów moczenia kija trzeba dodać, że jak najbardziej łapanie ryb jest w tym miejscu dozwolone.
Pewnie już zgłodnieliście od samego czytania, my również byliśmy głodni kiedy dostaliśmy zamówione jedzenie. Leon odkrył, że podobnie jak w Albanii ziemniaki są serwowane raczej chłodne ale pstrąg na szczęście był fajnie zgrillowany i wyglądał naprawdę super. Moje danie, które z opisu kelnera wydawało mi się czymś w rodzaju de volaja było nieco inne z wyglądu i również bardzo ciekawe i smaczne. Kompletnym zaskoczeniem był makaron Rino zamówiony przez Sylwię. Był to makaron jaki w Polsce dawniej przygotowywało się w domach do rosołu, zmieszany ze startym białym serem, danie to również było smaczne a dodatkowo budziło wiele wspomnień (jak powiedziała Sylwia taki sam makaron robiła jej babcia). Zakładaliśmy, że zapłacimy za pokój rachunkiem za jedzenie, niestety akurat mieli awarię terminala do kart (być może żadnej awarii nie było ale preferowana była gotówka), z kolei banknot 100Euro nadal był kłopotliwy. Poprosiliśmy o zapisanie ile musimy razem zapłacić to wybierzemy potrzebną kwotę w bankomacie i uregulujemy należność w lokalnej walucie. Na rachunku o ile pamiętam była kwota 2780 Denarów - czyli za nocleg i obiad dla trzech osób poniżej 200zł. Tradycyjnie już do Ochrydu pojechaliśmy na dwa motocykle. Miasto zwiedzaliśmy już z Sylwią dwa lata wcześniej więc wiedzieliśmy, że w centrum przy samej promenadzie są specjalne parkingi dla jednośladów i tam właśnie zaparkowaliśmy. Od razu po zaparkowaniu znaleźli się przy nas rowerzyści z pytaniem czy nie potrzebujemy pokoju i warto dodać, że bez problemu przyjęli informację, że już mamy (chyba tylko jeden rowerzysta, którego tego dnia spotkaliśmy nie pytał czy nie potrzebujemy pokoju).


Zachęcam wszystkich do poczytania o historii Ochrydu bo naprawdę jest dość bogata a wspomnę tylko, że miasto to było kiedyś stolicą dzisiejszej Bułgarii, z miasta tego pochodzi alfabet znany jako cyrylica a w mieście tym znajduje się tyle kościołów ile dni ma rok (wszystkie zabytkowe). Do tego są tu najtańsze i najsmaczniejsze lody jakie jedliśmy,  kulka kosztuje od 0,7 do 1,4zł a wybór smaków jest więcej niż zadowalający. Miasto jest też wielkim ośrodkiem jubilerskim znanym z pereł i srebra. A także mnóstwa sklepów ze wszystkim w większości czynnych non-stop. Kiedy już zjedliśmy lody i przemierzaliśmy miasto kupując koszulki i inne suweniry usiedliśmy na nabrzeżu.
Zdecydowanie był to błąd bo po chwili podpłynęły do nas policyjne motorówki, usłyszeliśmy “Policija, stoj!” i rozległy się strzały z broni maszynowej.
Oczywiście nikt nas nie ostrzelał ani nawet nie aresztował, lokalna policja wodna przeprowadzała ćwiczenia, które zapewne miały podnieść ich sprawność w łapaniu przestępców, porywaczy i przemytników. Działania te choć z lądu wydawały się bezładne były dość widowiskowe a zważywszy, że brał w nich udział nawet helikopter (kto wie czy nie jedyny w całej Macedonii) stwierdziliśmy, że to specjalnie dla nas za to, że przyjechaliśmy tu dzień wcześniej.




Po tak emocjonującym po południu wróciliśmy na kemping, od razu uregulowaliśmy zaległą należność i opracowaliśmy plan następny dzień. Nasz powrót do Polski właśnie się zaczyna, cel w nawigacji to już Brzegi pod Tatrami (z założeniem, że to cel na dwa dni jazdy) ale dobrze byłoby nie wracać taką najprostszą drogą  i decydujemy się wracać przez Kosowo. Droga ma być nieco krótsza ale też i nieco dłuższa niż rekomendowana przez nawigacje droga wyłącznie przez Serbskie autostrady.
Wieczorem Sylwia i ja poszliśmy jeszcze posiedzieć przy lampce wina nad jeziorem a Leon stwierdził, że chce się zdrzemnąć i być może jeszcze do nas dołączy.
Wieczór okazał się pełen niespodzianek, na tarasie przy jeziorze gdzie siedzieliśmy popijając lokalne wino rodzina z Wielkiej Brytanii organizowała akurat urodziny dla ich siedmioletniej córki. Urodziny nie miały wielkiego rozmachu ale tort był i oczywiście zostaliśmy nim poczęstowani (podobnie jak wszyscy inni przypadkowi goście). Tort do stolika przyniosła nam sama jubilatka informując, że dziś są jej urodziny. Oczywiście złożyliśmy jej życzenia, zapytaliśmy które to już urodziny (stąd wiemy, że siódme) i pięknie podziękowaliśmy. Sam tort był lokalnej produkcji więc choć całkiem smaczny (karmelowy) był strasznie słodki (podobnie jak wszystkie lokalne słodycze). Dziewczynka, która obchodziła urodziny zaniosła pozostały tort właścicielowi lokalu, który rozdzielił tort dla wszystkich gości kempingu wskazując komu zawdzięczają poczęstunek. W konsekwencji niedługo później niedaleko naszego stolika stooolaaaat dla dziewczynki śpiewali Austriacy i Niemcy. Rodzina obchodząca jubileusz nie siedziała bardzo długo a my mieliśmy okazję pogadać z właścicielem kempingu. Skomplementowaliśmy jego zdolności lingwistyczne bo z Anglikami rozmawiał po angielsku, z Niemcami po niemiecku a kiedy rozmawiał z nami choć dominującym językiem rozmowy był angielski nie unikał polskich słów (zwłaszcza zwroty grzecznościowe miał opanowane bezbłędnie). Pokazaliśmy Panu wykonane dzień wcześniej zdjęcia z drogi do Theth i Pan był pod wrażeniem ilości śniegu. Opowiadał, że u nich w zimę temperatura nie spada poniżej 8-miu stopni ciepła. Śniegu owszem potrafi napadać po kolana ale błyskawicznie znika. Dla urozmaicenia pokazaliśmy zdjęcia z ubiegłego roku z Norwegii także rozmowa była dość długa i dotykała wielu różnych,  tematów. Dowiedzieliśmy się, że Polacy są największą rzeszą turystów w Macedonii (a uważam, że to i tak mało popularny dla nas kraj), że w sezonie zawsze ma co najmniej osiem kamperów z Polski. Wielu naszych rodaków przyjeżdża do niego co roku, przywożąc nasze trunki i ucząc naszego języka (dzięki czemu Pan zna wiele kawałów związanych z Sosnowcem i Katowicami). Generalnie miejsce jest tak sympatyczne, że i my na pewno jeszcze tu wrócimy. Kiedy już płaciliśmy za wino dostaliśmy oczywiście obiecaną wcześniej rakiję i naprawdę zgodnie z tym co głosi slogan reklamowy kempingu - czuliśmy się tam jak w domu.


Kiedy wróciliśmy do pokoju, Leon choć drzemał zapytał nas jak impreza (wysłaliśmy mu wcześniej zaproszenie na tort urodzinowy), niestety nadmiar wrażeń dziś go pokonał.
Macedonia zyskała dziś u nas kolejne plusy a warto dodać, że kiedy byliśmy tu dwa lata temu spaliśmy w hotelu, którego właścicielem był motocyklista i również rozmowa z nim była bardzo ciekawa.



Dzień 7
3 maja, czwartek
Struga Kemping “Rino” - Palić (Vila Boska - Serbia) - 771km

Wszystko co dobre kiedyś się kończy, trzeba wstawać i się pakować.
Pakowania nie mamy dużo i kilka minut po 8mej jesteśmy w restauracji na śniadaniu. Najdroższa pozycja w menu śniadaniowym to omlet z szynką, grzybami i serem - całe 250 denarów (17,50zł) ale aż tak nie szalejemy :) Ja zamawiam podpatrzony już wczoraj na talerzach lokalsów hamburger (za 7zł) a Sylwia i Leon decydują się na tosty z jajkiem, szynką i serem (również za 7zł). Do tego bardziej z ciekawości niż głodu zamówiłem sałatkę grecką, wczoraj do wina zamówiliśmy sałatkę domową, która spokojnie mogłaby być grecką więc co dostaniemy teraz? Sałatka grecka od domowej różni się przede wszystkim nazwą (cena jest taka same ok 5zł) a wszystkich ciekawych dalszych (subtelnych) różnic zachęcam do sprawdzenia osobiście :).


Bagaże na motocykl i w drogę. Niestety po śniadaniu nie spotkaliśmy już sympatycznego właściciela (widzieliśmy go tylko kątem oka na sąsiadującym kempingu Rino2).
Muszę przyznać, że wyjazd z kempingu na drogę w kierunku Skopije (przez Gostiwar i Tetowo) jest tak prosty i dobrze oznaczony, że powinien jechać na znaki, znaną mi drogą. Tymczasem postanowiłem trzymać się wskazówek nawigacji, początkowo pomysł wydawał się dobry bo jechaliśmy uliczkami praktycznie pozbawionymi innych uczestników ruchu. Kiedy jednak droga się zwężyła a asfalt skończył (w dodatku pojawiły się spore dziury, które nie spodobały się motocyklowi Leona) a dodatku nie było widać perspektyw na jego powrót (asfaltu nie Leona), zatrzymałem się i zweryfikowałem ustawienia nawigacji. Oczywiście nie miałem odznaczonej funkcji unikania dróg gruntowych (co tłumaczy również wcześniejsze przygody w Bośni i Hercegowinie). Bez dalszej zwłoki wprowadziłem to ustawienie w życie, co prawda do końca drogi bez utwardzonej nawierzchni i tak musieliśmy przejechać ale nie był to już długi odcinek a trzeba dodać, że nigdy więcej nawigacja nie wpuszczała nas na drogi bez asfaltu jeśli sami tego nie zrobiliśmy.
Droga przez Macedonię jest w sporej części słabej jakości ale jest nadzieja na poprawę bo prace drogowe są prowadzone na całkiem szeroką skalę. Po wczorajszym zwiedzaniu Ochrydu zostało nam całkiem sporo lokalnej waluty. Co prawda musimy mieć trochę denarów na lokalną autostradę (dwa lata temu w drodze do Bułgarii potrzebowaliśmy ich aż 500 na dwa motocykle) ale mamy ich dużo więcej. Na szczęście i tak musimy zatankować. Nam wychodzi tak, że za tankowanie motocykla Sylwii płacimy gotówką a za mój kartą. Leon ma trochę trochę trudniejsze zadanie ale bez problemu przekonuje obsługę stacji aby część zapłaty przyjęli w gotówce a resztę kartą (widać Leon wczoraj przez sen opanował perfekcyjnie Macedoński bo załatwił sprawę raz dwa bez najmniejszej pomocy w tłumaczeniu a nawet nie miał na głowie kominiarki).
Na jednym z dalszych odcinków drogi o nieco większym zużyciu, Leon wykorzystuje moment kiedy ruch jest kierowany, schodzi z motocykla i sprawdza światła, najwyraźniej jego BMW sugeruje, że któreś światło ma problem. Pan kierujący ruchem akurat nakazuje ruszać więc jedziemy i zatrzymuję się na najbliższej stacji, co prawda Leon już opanował sytuację (wystarczyło lekko puknąć w kierunkowskaz) ale przynajmniej mamy pewność, że wszystko gra a przy okazji możemy skorzystać z toalety. Bez żadnych innych przygód dojechaliśmy do autostrady prowadzącej do Skopje. Niestety autostrada jest płatna na bramkach. Już dwa lata temu sprawdziliśmy, że bez problemu można tu płacić na bramce od razu za dwa motocykle (spróbujcie tak zrobić w Chorwacji czy choćby w Polsce) i tak też robimy tym razem z tym, że Pan na bramce od razu przepuszcza wszystkie trzy nasze motocykle. Nie ma co narzekać bo tak jest szybciej, na jednej z kolejnych bramek Leon podaje mi swoje denary na autostradę i już do końca bramek opłacanie przejazdu biorę na siebie (ma to sens bo mam na rękawie kurtki kieszonkę na takie okazje). Autostradą Matki Teresy objeżdżamy Macedońską stolicę i kierujemy się w kierunku Kosowa. Autostrada się kończy (ale widać, że będzie zbudowane również i w tym kierunku). Dojeżdżamy do granicy z Kosowem, kolejka jest minimalna więc grzecznie czekamy. Na granicy pogranicznik z Kosowa informuje, że niestety musimy zjechać na bok i wykupić lokalną polisę ubezpieczeniową. Spodziewaliśmy się tego, wiem nawet, że polisa powinna nas kosztować po 10Euro za motocykl (Kosowo nie jest sygnatariuszem zielonej karty więc nasze OC tu nie działa) natomiast w internecie można znaleźć informację, że ludziom udaje się przejechać przez Kosowo bez wykupienia tego ubezpieczenia, pewnie nie na wszystkich granicach tak pilnują tego obowiązku  z drugiej  strony, jeśli doszłoby do jakiejś kolizji 10Euro to niewygórowana cena za brak problemów.


Kiedy wszystkie trzy motocykle były już ubezpieczone wjazd do Kosowa był formalnością. Dostaliśmy nawet pamiątkowe stemple do paszportów (jeszcze kilka lat temu pogranicznicy Kosowa dawali osobne kartki do paszportu ze swoim stemplem bo Serbowie nie uznający Kosowa oskarżali posiadaczy tej pieczątki o nielegalny wjazd na teren Serbii widocznie teraz jest już “normalniej”).


Zaraz za granicą przywitało nas niewielkie miasto i trochę żałuję, że nie zatrzymaliśmy się przy przygranicznym kantorze żeby sprzedać nadmiar Macedońskich denarów (jak wspominałem na przejazd w stronę Bułgarii potrzebowaliśmy ich po 250 na motocykl, tu wystarczyło po 140) z drugiej strony kilka denarów w kieszeni to kolejny powód na kolejną wizytę w tym gościnnym kraju. To co zobaczyliśmy za miastem było sporym  zaskoczeniem. Widzieliśmy sporo dróg w budowie ale na pewno nie na taką skalę. Ogromne słupy zwiastują pojawienie się w niedługim czasie super nowoczesnej i nieziemsko wyglądającej autostrady. To co można teraz zaobserwować na budowie nowych odcinków Zakopianki należałoby pomnożyć tak 10-15 razy żeby uzyskać podobną skalę prac inżynieryjnych. Niestety niewiele więcej nie mogę napisać o Kosowie, widzieliśmy albo drogi dopiero w budowie albo już wybudowane. Naszym największym osiągnięciem turystycznym była wizyta na stacji benzynowej (najtańsze paliwo na Bałkanach jest właśnie w Kosowie) gdzie poza zakupem benzyny zjedliśmy z Sylwią po lodzie (ceny jak w Polsce) i odwiedziliśmy toaletę (standard duuuużo niższy niż zazwyczaj w Polsce).
Mieliśmy nawet z Sylwią pomysł, żeby coś zjeść w Kosowskim lokalu ale najpierw nie widzieliśmy lokali wcale a potem kiedy się pojawiły nie zachęcały nas zupełnym brakiem gości (czasem miałem wrażenie, że są nieczynne). Kiedy dojechaliśmy do granicy z Serbią oczywistym było przełożenie planów kulinarnych za granicę. Na przejściu kolejne zaskoczenie, pogranicznik z Kosowa spytał Sylwię czy ma ID (dowód osobisty), pogranicznik poradził, żeby Serbom jednak nie pokazywać paszportów z ich pieczątką tylko bezpiecznie przejechać granicę na dowód. Także wrażenie “znormalnienia” stosunków było błędne. Serbowie musieli się zatem zadowolić widokiem naszych dowodów osobistych a w odwecie poprosili Sylwię o zdjęcie kasku (jako jedyna jechała w kasku integralnym).
Droga przez Serbię aż do autostrady na wysokości Niś-u prowadziła wśród drzew, które zidentyfikowaliśmy jako akacje. Drzewa kwitły a ich zapach był tak intensywny, że wręcz duszący. Kilka razy po drodze spadły na nas jakieś pojedyncze krople, których nie odważyłbym się nazwać deszczem choć niebo zwłaszcza już w okolicy Niś-u wyglądało bardzo deszczowo. Plusem autostrady są szybko uciekające kilometry, minusem szybciej znikające paliwo. Jechaliśmy już dość długo a ostatnim postojem była granica więc rozglądałem się za taką stacją benzynową gdzie poza paliwem moglibyśmy napełnić nasze wygłodniałe brzuchy. Dość przypadkowo wybór padł na stację benzynową połączoną z turecką restauracją. Pierwszym pytaniem na stacji było oczywiście, czy przyjmują karty płatnicze a po zatankowaniu sprawdziliśmy co oferuje część restauracyjna. Nasza wizyta w restauracji wywołała wielkie poruszenia u szefa stacji, który oczywiście zapytał skąd jesteśmy sam pochwalił się, że jest z Turcji i za wszelką cenę starał się nam dogodzić. Normalnie restauracja nie przyjmuje zapłaty kartą ale Pan od razu stwierdził, że OK przecież można zapłacić w markecie a tam jest terminal, Wybór może nie był jakiś szczególnie wielki ale bez zbędnego czekania dostaliśmy do wyboru carry z kurczakiem lub malutkimi klopsikami, ryżem i sałatką warzywną na której skład mieliśmy nawet wpływ. Do kompletu dostaliśmy nawet cały koszyk chleba (w krajach bałkańskich chyba nawet do frytek można poprosić o chleb). Co ciekawe kiedy już rachunek był zapłacony Pan oferował nam w cenie wodę lub colę. Nie nadużywają gościnności podziękowaliśmy. Przed dalszą drogą Leon został obsłużony jak król przez obsługę stacji, która najpierw umyła mu szybkę w kasku (najpierw Leon sam chciał to zrobić a potem Pan go wyręczył) a potem Leon w komfortowych warunkach w towarzystwie pracowników stacji wypalił poobiedniego papierosa.


Zrobiliśmy też szybką naradę dotyczącą dalszej trasy. Sprawdziłem w nawigacji jak wygląda ilość miejsc noclegowych przy naszej trasie i wyglądało, że średnio co 30km mamy jakiś hotel. Jeszcze przed granicą z Węgrami mieliśmy i tak tankować i wtedy zdecydujemy gdzie dokładnie zanocujemy. Bez problemu minęliśmy Serbską stolicę która zrobiła na mnie o tyle pozytywne wrażenie, że nie musieliśmy stać w korkach a autostrada prowadzi przez miasto.
Przed Nowym Sadem przejechaliśmy przez Dunaj, który w tym miejscu nawet nie jest najszerszy a i tak pływają nim ogromne statki. Przy okazji tankowania już po minięciu Nowego Sadu,  wybrałem motel, który powinien być tuż przy autostradzie. Po kilkudziesięciu kilometrach zobaczyłem wybrany wcześniej motel ale po drugiej stronie autostrady. Dojazd do najbliższego miejsca zawracania i powrót do Hotelu miał nam zająć jeszcze około 15km. Ustaliłem z Sylwią przez interkom, że takie rozwiązanie jest co najmniej nierozsądne, zwłaszcza, że nie nie wiadomo ile kilometrów musieliśmy nadłożyć do zawrotki nazajutrz.
Przed zjazdem na miasto Subotica zatrzymaliśmy się na pasie awaryjnym na szybką konsultację. Mimo późnej pory i zapadającego zmroku Leon postulował, żeby jechać dalej (nawet prosto do domu)ale my bardzo nie chcieliśmy ryzykować noclegu na Węgrzech (nie mamy dobrych doświadczeń) i wybrałem w nawigacji jeden z najbliżej położonych hoteli.
Oczywiście od razu zjechaliśmy z autostrady. Po kilku kilometrach pojawiły się drogowskazy prowadzące do pensjonatu Vila Boska ale nawigacja pokazała, że jesteśmy u celu zanim dojechaliśmy do tego pensjonatu. Przy drodze faktycznie był jakiś lokal, nawet oznaczony reklamami i oświetlony ale brama do niego była zamknięta. Zatrzymaliśmy się przed bramą licząc, że może po zmroku zamykają bramę, w budce przy bramie siedział Pan pilnujący obiektu ale nie chciał nas wpuścić, poradził żeby pojechać dalej (nie wiem czy tu była jakaś zamknięta impreza bo jak pisałem teren był oświetlony). Tym sposobem trafiliśmy do wspomnianego już wcześniej pensjonatu Vila Boska. Tutaj brama też była już zamknięta ale Pani z pensjonatu momentalnie otworzyła. Co ciekawe zapytała nawet czy mamy rezerwację. Rezerwacji oczywiście nie mieliśmy ale miejsce na nocleg się znalazło, Pani co prawda musiała się chwilkę zastanowić, gdzie nas ulokować po czym pokazała nam spory apartament z dwoma sypialniami, własną kuchnią i łazienką. Za te luksusy Pani zażyczyła sobie 50Euro, gdybyśmy chcieli śniadanie było to możliwe za kolejne 5Euro od osoby. To miał być nasz ostatni nocleg za granicą więc przystaliśmy i nawet od razu poprosiliśmy, żeby śniadanie było gotowe na 8-mą rano. Pani poprosiła, żeby dać jej kilka minut na przygotowanie apartamentu w tym czasie wprowadziliśmy motocykle za bramę.
Po kąpieli i kolacji przez chwilę nawet oglądaliśmy Serbską telewizję i poszliśmy spać.


Dzień 8
4 maja, Piątek
Palić (Vila Boska) - Brzegi (Polska) 640km (w przypadku Leona około 1000 km)

Apartament w którym nocowaliśmy znalazłem potem w internecie: https://www.booking.com/hotel/rs/vila-boska-palic.pl.html i jak można się przekonać ma bardzo dobre opinie również od motocyklistów. Wychwalane są zwłaszcza posiłki i nie da się ukryć, że śniadanie choć nie było najtańsze, było bardzo dobre. Do wyboru mieliśmy spory wybór płatków, które mogliśmy skonsumować z mlekiem lub jogurtem, jajecznicę, półmisek z lokalnymi wędlinami, chleb, dżem, ajwar, marynowane ostre papryczki, a także sok pomarańczowy i oczywiście kawę (mam nadzieję, że o niczym  nie zapomniałem).
Wszystko było bardzo smaczne i muszę się przyznać, że osobiście wtrąbiłem wszystkie ostre papryczki jakie Pani przygotowała na śniadanie dla naszej trójki. Po śniadaniu (i oczywiście uregulowaniu należności), przymocowaliśmy bagaże do motocykli i ruszyliśmy w drogę.  Nawigacja prowadziła nas nieco inną drogą niż ta którą tu dojechaliśmy i chyba robiła to trochę złośliwie bo już kilkaset metrów za “naszym” pensjonatem przy drodze był kemping a potem chyba z piętnaście różnych pensjonatów w tym także jeden opatrzony szyldem “Bikers Welcome”. Uśmialiśmy się z tego nie wnikając gdzie byłoby taniej.
Do granicy było zaledwie kilka kilometrów więc już po chwili staliśmy w krótkiej kolejce. Spróbowałem nawet sprzedać pozostałe Macedońskie denary w przygranicznym kantorze ale Pani nie była nimi zainteresowana. Nie mieliśmy ich już dużo więc nie był to żaden problem ale skomentowaliśmy to z Sylwią, że jednak trochę słabo żyć w kraju z walutą której nie można wymienić nawet w sąsiednim kraju (być może tuż przy granicy z Macedonią nie byłoby problemu). Granicę z Węgrami zapamiętaliśmy z trzech powodów, wszyscy Węgierscy pogranicznicy byli pod bronią, każdy samochód musiał otworzyć bagażnik przed czujnym wzrokiem celników (od nas nic nie chcieli) a także dlatego, że dołączył do nas czwarty motocykl, praktycznie identyczne BMW jak Leona tylko, że na Lubelskiej rejestracji.
Przez kilka chwil spędzonych w kolejce Leon pogadał nawet z kolegą z Lublina więc może nawet kiedyś dowiemy się więcej o tym spotkaniu, kilka kilometrów za granicą kolega z Lublina nas wyprzedził i więcej się nie spotkaliśmy. Przejazd przez Węgry jest już w zasadzie formalnością jednak już na obwodnicy Budapesztu nawigacja zasygnalizowała utrudnienia w ruchu. Prawdopodobnie miał miejsce jakiś poważny wypadek albo modernizacja drogi bo autostrada była wyłączona z ruchu w obu kierunkach na dość dużym odcinku. Oczywiście motocyklami nie staliśmy w korku praktycznie wcale i niebawem wróciliśmy na autostradę w kierunku na Miszkolc. Na jednym z parkingów zatrzymaliśmy się na mały odpoczynek i wizytę w wc. Do granicy ze Słowacją pozostało już może 50km i Leon już wtedy zaczął przebąkiwać, że chyba nie zostanie na noc w Brzegach. Na ostatniej stacji benzynowej przed Słowacją tankujemy do pełna, na tym paliwie spokojnie dojedziemy do Polski. Granica to oczywiście czysta formalność, znak informujący o tym, że jesteśmy w innym kraju i lepsza droga to jedyne co można zauważyć. Przy zjeździe z autostrady na Poprad nawigacja znów zgłasza utrudnienia na drodze ale tym razem proponuje również alternatywną trasę z czego oczywiście skwapliwie korzystamy. Praktycznie tuż przed korkiem odbijamy w boczną drogę i nie stojąc w korku ani chwili dojeżdżamy do Polski. Jeszcze po Słowackiej stronie niebo zasnuło się ciężkimi chmurami ale szczęście nam sprzyja i cały czas te kilka kropel które na nas spada trudno nazwać deszczem
W Brzegach Leon daje się namówić na kawę przed dalszą drogą. My też się wybieramy w dalszą drogę ale tym razem tylko na obiad i w odwiedziny do ekipy która weekend majowy spędza w Białce Tatrzańskiej. Leon obiecuje dać znać kiedy dotrze do domu, patrząc na zegarek szacuję, że będzie w domu między 22 a 23cią.
W Białce spotykamy sporą grupę przyjaciół a i tak część z nich była w tym czasie na basenach termalnych. Posiedzieliśmy w dobrym towarzystwie aż oczy zaczęły nam się zamykać oczy. Wróciliśmy do Brzegów i przy kolacji na szybko policzyliśmy ile pieniędzy wydaliśmy. Uwzględniając absolutnie wszystkie wydatki (łącznie z ubezpieczeniem) wyszło nam po 1350zł na głowę. Biorąc pod uwagę, że każde z nas jechało swoim motocyklem, tylko jedna noc była pod namiotem (a i tak nie był to wcale najtańszy nocleg) i praktycznie codziennie jedliśmy w restauracjach kwota była jak najbardziej w akceptowalnym budżecie. Około 23ciej dostaliśmy wiadomość, że Leon szczęśliwie dotarł do domu.


Dzień 9
5 maja, Sobota
Brzegi - Piaseczno  413km

Nie zakładaliśmy wyjazdu o żadnej konkretnej godzinie więc już przed 9tą jesteśmy spakowani i gotowi do drogi. Nawigacja już od startu sygnalizuje utrudnienia i proponuje objazdy. Początkowo jedziemy znaną wcześniej drogą ale kiedy ruch się zagęszcza jak najbardziej wybieramy drogę wskazywaną przez aplikację. Decyzja oczywiście okazała się słuszna i na Zakopiankę wracamy już za Nowym Targiem. Drugi raz nawigacja miała szansę wykazać się już w Krakowie i oczywiście wywiązała się z zadania znakomicie, w korku nie staliśmy nawet 10ciu sekund.  O dalszej drodze kompletnie nie mam pojęcia co ciekawego mógłbym napisać więc pominę tą część i od razu przejdę do podsumowania.

Koszty
Wcześniej napisałem, że wydaliśmy po 1350zł na głowę. Niestety w tym wyliczeniu był błąd. Do wyliczenia dodaliśmy dwukrotnie kwotę 90Euro która widniała w blokadach na koncie a co oczywiste było już ujęte w obciążeniach. Licząc Euro nawet po kursie 4,20zł wychodzi, że wydaliśmy po 1161zł na głowę. Tak dokładnie to wydaliśmy nawet mniej bo Euro, które schodziło z karty, udało nam się kupić wcześniej po kursie 4,15zł.
Mając na uwadze doświadczenia z ubiegłego roku (kiedy na przewalutowaniu moglibyśmy zaoszczędzić około 500zł) w tym roku byliśmy dobrze przygotowani, zarówno Sylwia jak i ja mamy karty płatnicze do kont w Euro. Sylwia ma konto w kantorze walutowym Reifaissen Banku a ja w Alior Banku. Obie te oferty są niemal identyczne, różnice kursowe oferowane przez te Banki różnią się tysięcznymi częściami grosza. Mieliśmy też sporo Euro w gotówce które zostało nam z poprzednich lat. Ciekawym rozwiązaniem jest też karta Revoult o której dowiedziałem się już po powrocie i jest naprawdę ciekawym wyjściem na zagranicznych wypadach, choć osobiście jeszcze nie testowałem (dla zainteresowanych: https://www.bankier.pl/wiadomosc/Revolut-wielowalutowe-konto-i-karta-dla-podroznikow-Recenzja-Bankier-pl-7588268.html).

Autostrady
W czasie naszej wycieczki mieliśmy okazję jechać Autostradami prawie we wszystkich odwiedzonych krajach (tylko w Czarnogórze i Polsce się nie udało). Najtańsze (z odwiedzonych miejsc) są oczywiście kraje gdzie za autostrady nie są pobierane opłaty, czyli: Słowacja (ale tu przywilej braku opłat przysługuje tylko motocyklistom), Albania i Kosowo ale trzeba zaznaczyć, że w Republice Kosowo opłaty za autostrady będą pobierane (informowały o tym tablice, które jeszcze teraz były częściowo zasłonięte). W pozostałych krajach opłaty autostradowe wyniosły odpowiednio (za jeden motocykl):
Węgry = 19,90zł
Chorwacja = 10,16zł
Bośnia i Hercegowina = 28,36zł
Macedonia = 9.8zł
Serbia = 21,46zł
Wszystkie powyższe kraje poza Węgrami pobierają opłaty na bramkach i tylko w Macedonii nie można na bramkach płacić kartą (nie polecam też płacić w Euro bo wyjdzie ponad dwukrotnie drożej). Na Węgrzech motocyklistów obowiązuje winieta w wersji elektronicznej (czyli nic nie naklejamy, musimy ją wykupić, wydrukować i mieć przy sobie - ja miałem ją w pliku PDF w telefonie), najtaniej można ją kupić bez wychodzenia z domu na stronie: https://ematrica.nemzetiutdij.hu/ (strona jest tylko po Węgiersku, Angielsku i Niemiecku chyba, że użyjemy Chrome i opcji tłumaczenia).
Do kosztów przejazdu należałoby też dodać 10Euro za każdy motocykl, czyli koszt ubezpieczenia w Kosowie.

Noclegi
Tu jest ciekawie bo jak pisałem tylko jedną noc spaliśmy pod namiotem i tu można trochę zaoszczędzić częściej rozbijając namiot (jak później policzyliśmy zaoszczędzilibyśmy około 200zł zakładając, że w Albanii i Macedonii śpimy w namiocie - noclegi w Bośni i Hercegowienie i Serbii z założenia były hotelowe)
Bośnia i Hercegowina = 55Euro/3 osoby (Hotel w cenie śniadanie), czyli około 18,33Euro za osobę/noc
Chorwacja = 28Euro/3 osoby (namiot), czyli około 9,33Euro za osobę/noc (https://pl.camping.info/chorwacja/dalmacja/camping-pod-maslinom-24172?onMap=1)
Albania = 40Euro/3 osoby (domek na drzewie - kemping), czyli około 13,33Euro za osobę/noc (https://www.lakeshkodraresort.com/)
Macedonia = 25Euro/3 osoby (Hotel), czyli około 8,33Euro za osobę/noc (http://campingrino.com/)
Serbia = 50Euro/3 osoby (pensjonat), czyli około 16,66Euro za osobę/noc (https://www.booking.com/hotel/rs/vila-boska-palic.pl.html)

Średnia cena za nocleg wyszła nam zatem 13,21Euro za osobę/noc (czyli około 56zł).
W sumie to muszę podziękować Leonowi, bo dzięki temu, że miał uczulenie na rozbijanie namiotu za niewiele większą kasę spaliśmy wszędzie w komfortowych warunkach (raptem około 100zł więcej na osobę przy sześciu noclegach).

Jedzenie
Tak  wyszło, że wszystkie posiłki w restauracjach wychodziły w okolicach 20Euro na 3 osoby. Zdecydowanie najtaniej było w Bośni i Hercegowinie gdzie za mix grill na 3 osoby, dwie sałatki szopskie, 4 piwa i dwie cole zapłaciliśmy około 19Euro.
Dość tanio wyszło nas też śniadanie w Macedonii bo 26zł z czego 5zł było z ciekawości na sałatkę bez której mogliśmy się obyć.

Paliwo
Dokładnie nie wiem ile wydaliśmy na paliwo, ale to zawsze około 50% kosztów.
Koszty paliwa w poszczególnych krajach sprawdzałem w internecie bezpośrednio przed wyjazdem i na tej podstawie ani razu nie zatankowaliśmy na stacjach Słowackich i Chorwackich, natomiast bardzo chętnie zatankowaliśmy w Kosowie.
To co warto podkreślić to fakt, że do tej pory przy tankowaniu do mojego motocykla wchodziło 2-3 litry paliwa więcej niż do motocykla Sylwii. Nowy motocykl pod tym względem dał dość wyraźną oszczędność bo tym razem do Suzuki wlewałem około 0,5 litra benzyny więcej niż do BMW z tym, że ja miałem przyczepione kufry boczne.

Awarie
Jak już pisałem najpoważniejszą awarią wymuszającą zatrzymanie było odkręcenie się śruby mocującej zawias szybki w kasu Leona. Drugą awarią był chwilowo niedziałający kierunkowskaz w BMW Leona - tu wystarczyło lekkie puknięcie (winę ewidentnie ponosi stan drogi w Macedonii). W BMW Sylwii pojawił się problem z czujnikiem wciśniętego sprzęgła, problem dość upierdliwy tylko wtedy kiedy Sylwia próbowała odpalić motocykl z zapiętą jedynką a i ten problem był epizodyczny (po powrocie przeczyściłem styki czujnika i teraz wszystko działa jak trzeba za każdym razem). Suzuki jako najmłodszy motocykl w stawce nie sprawiało żadnych niespodzianek.
Bardziej jako ciekawostkę dodam jeszcze, mały problem z niewygodnym kaskiem Leona. Problem udało się rozwiązać przy użyciu młotka do śledzi i paru uderzeń w styropianową warstwę pod wyściółką.

Nawigacja
Podobnie jak przy ostatnim wyjeździe jako nawigację używałem chińskiego wodoodpornego telefonu Geotel A1.
W telefonie jest karta prepaid z wykupionym pakietem danych dzięki czemu aplikacja nawigacyjne potrafi wykryć i ominąć utrudnienia w ruchu.
Jako aplikacja nawigacyjne w długiej trasie debiutował “Magic Earh”. Aplikacje tą testowałem lokalnie już od dobrych kilku miesięcy i z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że w tej chwili to moja ulubiona nawigacja. Pokazuje wszystkie potrzebne informacje takie jak ograniczenia prędkości, aktualną prędkość (która w obecnym motocyklu niemal pokrywa się ze wskazaniami prędkościomierza), przewidywany czas dojazdu, pozostała odległość do celu a także kiedy mogę spodziewać się utrudnień na drodze i kiedy powinny się skończyć (funkcja ta działa nie tylko Polsce ale wszędzie gdzie mam dostęp do internetu więc w praktyce w całej Unii Europejskiej). Do tego bardzo dobra baza punktów POI (a nie da się ukryć, że spora część naszych noclegów jest zaproponowana przez nawigację). Najważniejsza zaletą jest oczywiście cena, aplikacja jest zupełnie za darmo i przynajmniej na razie nie wyświetla żadnych reklam. Uzupełnieniem apki nawigacyjnej jest yanosik, który o rozmaitych niespodziankach drogowych ostrzega nie tylko w Polsce ale i większości krajów UE.

Reasumując
Myślę, że powyższe wywody wykazały, że kierunek Bałkański jest bardzo atrakcyjny zarówno jeśli chodzi o wrażenia turystyczne, motocyklowe jak i ekonomiczne.
Mam też cichą nadzieję, że Leon na dobre zaraził się wypadami motocyklowymi i będziemy jeszcze mieli okazję razem gdzieś śmignąć. Szczególnie dobrze obecność Leona wspomina Sylwia, która dzięki niemu miała dużo aktywniejszy wyjazd niż do tej pory bo dużo uważniej musiała śledzić obraz w lusterkach. Nie ma w tym ani odrobiny żartu, Sylwia jadąc za mną wielokrotnie wręcz walczyła ze snem a kiedy naszą grupę zamykał z tyłu Leon problem praktycznie nie wystąpił.
Nie sposób wspomnieć również, że Leon był naprawdę idealnym współtowarzyszem bo zgadzał się absolutnie na każdą propozycję, jedyna prośba jaką miał dotyczyła noclegów pod dachem i tak jak już pisałem nieoczekiwanie była dla nas bardzo ciekawym doświadczeniem “ekonomicznym” (wydaliśmy raptem około 200zł więcej).
W przyszłym roku da się wykroić podobnej długości weekend majowy więc kto wie czy znów nie wybierzemy kierunku na Bałkany choć pojawiają się też inne pomysły.