Do kierunku wschód byłem zawsze lekko uprzedzony. Nie było ku temu jakiejś wyraźnej przesłanki, może to lata przymusowej nauki rosyjskiego a może jakieś historyczne animozje, w każdym razie zawsze mówiłem, że dopóki nie będzie tam cywilizacji ja się tam nie wybieram (cywilizacja to dla mnie np. normalne przekraczanie granic).
I pewnie byłoby tak do dziś gdyby Łukasz (Luca) nie wsadził kija w mrowisko zapodając temat wypadu na Połoninę Równą. Łuksz był już tam kilka razy, wie co i jak, będzie dobrze, tak sobie pomyślałem i nie myliłem się ani trochę ale po kolei.

Przygotowania:
Zwyczajowo kilka dni przed planowanym terminem mała zmiana planów i przesunięcie wyjazdu o tydzień. W sumie dla mnie to przesunięcie niewiele zmieniało a, że już się przyzwyczaiłem do zmian planów na wyjazdach nawet byłem zadowolony.
Łukasz oczywiście instruował, ile wziąć waluty na co się nastawiać itp. generalnie z zaleceń Łukasza nie przydało się tylko Euro, które warto było wziąć na przejazd przez Słowację.


Dzień 0 - prolog - z Piaseczna do Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej - 444km
Wyjazd już w czwartek. Spakowany byłem praktycznie od rana ale jak zwykle w pracy mała awaria okazała się poważna i już się nastawiałem na wyjazd w okolicach 16stej ale jakimś cudem udało mi się ogarnąć sytuację i już około 12:30 przyczepiałem namiot do motocykla. Łukasz miał nosa i akurat wtedy  zadzwonił, wstępnie umawialiśmy się, że najpierw przyjadę do Niego i dalej razem pojedziemy ale skoro udało mi się wcześniej wyrwać spotkamy się już na miejscu.
Wybór trasy pozostawiłem nawigacji mając nadzieję, że mnie czymś zaskoczy i nawet się nie zawiodłem. Od Rzeszowa do Przemyśla przejechałem się autostradą a potem super malowniczymi, pustymi i co najważniejsze pełnymi zakrętów drogami dotarłem do Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej.
Tuż przy bramie stał Rysiek (Pysiu), pozdrowiłem go (jak każdego motocyklistę) ale w motocyklowych ciuchach go nie poznałem :). Poznałem za to bez pudła jego motocykl i rozglądałem się za nim więc spotkanie było formalnością. Chwilę pogadaliśmy ale Rysiek musiał jechać bo i tak już dłuższą chwilę czekał a zaczynało się robić zimno. Rysiek podrzucił nam pierwszą porcję kwasu chlebowego i bardzo słusznie zaznaczył, że należy pić schłodzony.
Rozbiłem namiot, posiliłem się, pogadałem z innymi gośćmi BMP (nawet jeden spytał czy może się przymierzyć do mojego motocykla).

Chyba w okolicach 20stej pojawili się dotąd nieznani Bartek i DaJan z KCM. Wzięli do spółki ostatnią wolną wiatę motocyklową także nie musieli rozbijać namiotu, więc delektując się kwasem od Pysia spokojnie czekaliśmy na Łukasza.
Łukasz dotarł około 22:30, nieźle zmarznięty (słońce niestety już nie świeciło i temperatura spadła do około 8C).
Jak tylko Łukasz odtajał, trochę pogadaliśmy i już dobrze po północy poszliśmy spać. Jeszcze przed wejściem do namiotu rzut oka na termometr w motocyklu, 6,1C upał zdecydowanie odpuścił, to nie będzie Ciepła noc. I nie była, spałem ubrany chyba we wszystko co miałem poza ciuchami motocyklowymi.

Dzień 1 - przekraczając granice - Z Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej, przez Słowację na Połoninę  Równą (Ukraina) - 291km
Obudziło mnie ciepło, słońce już około 7mej rano nagrzało namiot i zrobiło i się za ciepło. Prysznic, śniadanie, pakowanie, kilka słów z Markiem z BMP i ruszamy w drogę.
Kilka minut po 9tej pierwszy postój na kilka fotek z widokiem na jezioro Solińskie.


Kolejny postój w Cisnej, kto musi tankuje, ostatnie spożywcze zakupy w Polsce. Około 11stej ostatni postój w Polsce.



Granica ze Słowacją to formalność, przejeżdżamy przez Medzialborce (kiedyś muszę tu jeszcze raz wpaść pozwiedzać muzeum Andy Warhola), pierwszy postój w Słowacji wymuszony przez awarię. Z kasku DaJana odpada plastikowe mocowanie szybki. Bartek nawet zauważył jak coś odfruwa i nawet próbowaliśmy tego szukać ale bez powodzenia. Na szczęście konstrukcja mocowania umożliwia zastąpienie zaginionego plastikowego elementu śrubą z nakrętką, od tej pory DaJan udaje Frankensteina i jedzie ze śrubą wystającą z kasku :).



Kolejny postój Łukasz zarządza pod czołgiem w miejscowości Stakćin.



I chwilę później koło zapory w Narodnym Parku Poloniny.



Łukasz wyjątkowo popija wodę a nie kwas :)



I kolejny postój przy "czerwonym kółku". Warto dodać, że w nawigacji ta droga nie była oznaczona jako zamknięta i raczej doszliśmy do słusznego wniosku, że znak dotyczy okresu zimowego (z drugiej strony tej drogi stał identyczny znak ale był przekręcony tak jakby faktycznie okresowo obowiązywał a z tamtej strony było bliżej cywilizacji)



A tu postój w odrobinie cienia:



Niedługo później byliśmy już na granicy Słowacko-Ukraińskiej. Dla człowieka przyzwyczajonego do granic układu Schengen to prawdziwy szok.  Takich odpraw granicznych nie pamiętam nawet z czasów komunistycznych (może pamięć zawodzi). Kontrola bagażu (co ciekawe tylko kufra a mina kontrolującego żołnierza kiedy po otwarciu kufra zobaczył tylko szczelnie dopasowaną do kufra torbę - bezcenna), przesłuchanie, dokąd jedziemy i po co a na koniec jeszcze jeden żołnierz odbierający talony z pieczątką odprawy celnej i paszportowej. Mimo wszystko granicę przekroczyliśmy dość sprawnie i niedługo później mogliśmy wypić pierwszy kwas i zakosztować Ukraińskiej kuchni.
Syci i zadowoleni pojechaliśmy dalej, Luca zrobił przerwę kiedy skończył się asfalt.

Zatroskana mina Łukasza mówi wszystko, "teraz zobaczycie jak to jest jeździć tam gdzie ja".



Asfalt zniknął na dobre i pojawiły się betonowe płyty od czasu do czasu trochę w gorszym stanie :)
Postój w ostatniej wiosce przy sklepie. Sympatyczna rozmowa z Panem z obsługi sklepu i ostatnie tego dnia zakupy.



Właśnie w tym miejscu Łukasz uciął sobie drzemkę na drodze kiedy był tu poprzednio :)



Postoje były całkiem częste żeby dać odpocząć nam i silnikom motocykli, zwłaszcza te chłodzone powietrzem nieźle dostawały w kość (cały czas na pierwszym biegu i non stop pod górę)

"Odwracam się a tu taaaaaaka chmura mnie atakuje"



Zachód na wschodzie :)



A widoki są naprawdę niesamowite a jak się niedługo okaże będzie tylko lepiej.



Przy kolejnym postoju żeby postawić motocykl na stopce bocznej muszę zjechać z płyt. Odetchnęliśmy chwilę i ruszamy. Wykorzystuję, że jadę na końcu i jeszcze przed odjazdem się wysikam, Wsiadam na motocykl ale próba wjazdu na płyty kończy się upadkiem. Nic się nie stało, motocykl oparł się na gmolach i stelażu, prędkość była żadna więc nic nie miało prawa się stać ale motocykl leży tak, że koła nie dotykają podłoża. Próbuję go podnieść ale kompletnie nie ma jak się zaprzeć bo kamienie osuwają się spod nóg. Droga za chwilę powinna się skończyć i koledzy po mnie wrócą ale przecież nie będę tak siedział.
Trochę przesunąłem leżący motocykl. Mam już trochę lepszy chwyt ale podnieść nie mogę, co jest, przecież wiem, że go podnoszę bez problemów. Odpinam bagaże, zdejmuję nawet kufer centralny i udaje mi się podnieść motocykl i nawet wjechać na płyty. Trochę podrapane gmole to jedyne straty. Satysfakcja, że sam sobie dałem radę jest całkiem spora. Zakładam bagaż z powrotem i ruszam, zgodnie z oczekiwaniami za moment widzę jadącego z przeciwka Bartka a chwilę później Łukasza. Już wszystko OK więc raz dwa wszyscy jesteśmy na górze.

Widok na górze powala, po horyzont widać tylko góry. Równie spektakularny widok widziałem tylko raz w życiu. Łukasz jeszcze raz pyta czy nic mi się nie stało ale na szczęście wszystko zarówno ze mną  jak i motocyklem jest w najlepszym porządku. Prawdę mówiąc przed wyjazdem liczyłem się z glebą w trudnym terenie i nawet miałem zabrać zapasowe kierunkowskazy ale zapomniałem, niestety zapomniałem też zabrać kamerki a filmik z wjazdu sam chciałbym zobaczyć.
Słońce się chowa więc puki jeszcze jest widno rozbijamy obozowisko.
Kiedy namioty już stoją idziemy na spacer po okolicy, widok nadal jest powalający zwłaszcza, że pojawiają się światła miasteczek a niebo jest całe usiane gwiazdami, żadne zdjęcie tego nie odda to trzeba zobaczyć na własne oczy.

Kiedy wracamy do motocykli szybki przegląd statystyk z komputera pokładowego, zwłaszcza statystyka temperatur jest imponująca:



Wcinamy kolacyjkę, gadamy, podziwiamy widoki i w końcu idziemy spać.
Choć w nocy było o trzy stopnie cieplej (nad ranem dwa) niż w BMP, zmarzłem tej nocy okropnie, założyłem nawet rękawiczki wewnętrzne, które zawsze wożę ze sobą w kurtce.

Dzień 2 - Ukraińskie "autostrady" - Z Połoniny Równej do Wetliny - 273km
Tym razem budzi mnie zimno :) Słyszę też, że chłopaki też już wstali. Wychodzę z namiotu i robię fotki naszego obozowiska:



Wschód słońca na wschodzie :)



Tutaj widać drugi bunkier:



Wracając do obozowiska penetruję bunkier:



Postać na końcu bunkra to wracający ze spaceru Łukasz:



Łukasz przynosi dwie wiadomości:
Pierwsza: nie jesteśmy tu sami, przy drugim bunkrze też ktoś biwakuje, chyba miejscowi bo stoją dwie maszyny z koszami i słychać chrapanie.
Druga: właśnie ulepił bałwana :)
Oczywiście w tego bałwana nie bardzo wierzyłem, w sumie spacerowaliśmy podobną trasą i śniegu nie widziałem ale Łukasz miał zdjęcie na dowód.
Musiałem się przejść jeszcze raz i zlokalizować śnieg, oczywiście był i po chwili bałwan Łukasza miał towarzystwo:



Łacha śniegu ukrywała się w zagłębieniu i nietrudno było ją przeoczyć:



Słońce podniosło już temperaturę i chęci do życia. Udało się nawet zjeść śniadanie i zwinąć namiot. Jako, że miałem największy namiot zabrałem się pierwszy do roboty, żeby koledzy na mnie nie czekali. Nie musieli czekać bo pierwszy byłem gotowy do drogi. Ustaliliśmy, że spotykamy się przy krzyżu na pamiątkową fotkę.
Samotnie stać w takim miejscu to naprawdę niesamowite przeżycie:



Znów żałowałem, że nie mam ze sobą kamerki i żeby nie płakać z tego powodu wybrałem się na zwiedzanie drugiego bunkra. Tak jak mówił Łukasz ten drugi był sporo ciekawszy konstrukcyjnie:



Działalność miejscowych artystów:



Wróciłem pod krzyż i już za moment podjechali tam koledzy:



Fotka grupowa motocykli, wersję z ludźmi ma Łukasz:



Łukasz obiecuje, że jak zjedziemy na dół napijemy się kwasu, więc nie ma co zwlekać.
Udaje mi się zrobić takie zdjęcie:



Zjazd na dół budził sporo obaw, zwłaszcza co do odcinków gdzie nie było płyt tylko luźne kamieniste podłoże ale okazało się, że poszło całkiem sprawnie i bez żadnych problemów.
Na dole zgodnie z obietnicą Łukasza napiliśmy się kwasu a nawet zakosztowaliśmy lokalnej kuchni próbując pączków z mięsem :)
Serio wyglądało jak pączek i ciasto miało konsystencję jak pączek ale nie było słodkie a nadzienie było mięsne, kapuściane lub serowe i było bardzo smaczne.
Po chwili w knajpce zameldowali się nasi sąsiedzi, motocykle z koszami nas zmyliły, to byli nasi! To było naprawdę niezapomniane spotkanie, oczywiście posiedzieliśmy przy jednym stole dobrą chwilę dzieląc się doświadczeniami, delektując kwasem i mięsnymi pączkami (po chwili już ich zabrakło).
W knajpce zameldowała się też jeszcze jedna ekipa motocyklistów tym razem z Austrii, oczywiście przywitaliśmy się z nimi a niedługo potem pożegnaliśmy bo ruszyliśmy dalej.

Motocykle naszych sąsiadów z Połoniny



Dalsza droga przyniosła kolejne zaskoczenie, do wczoraj myśleliśmy, że stan dróg na Ukrainie jest fatalny a dziś okazało się, że jest jeszcze gorzej. Takich dziur gdzieniegdzie połatanych asfaltem jeszcze nie widziałem. Tempo jazdy nie było zbyt wysokie bo uważnie czytaliśmy przekaz napisany alfabetem braila na drodze.
Po drodze wyprzedziła nas znajoma ekipa z Austrii ale niedługo później spotkaliśmy się w przydrożnej restauracji.

Oczywiście kwas był obowiązkowym punktem programu:



Kolegów z Austrii spotkaliśmy tego dnia jeszcze trzy razy razy. Raz kiedy oni stali przy drodze a my ich wyprzedziliśmy, później znów nas wyprzedzali a potem znów spotkaliśmy się w knajpce.
Austriacy zawsze popijali wodę mineralną a my zawsze kwas podawany w szklankach lub kuflach jak piwo, ciekawe co sobie o nas myśleli koledzy z Austrii ale obawiam się, że pogłębiliśmy pewne stereotypy o Polakach.

Warto dodać, że droga się poprawiła asfalt stał się równy ale żeby nie było za słodko każdy mijany most nie wiadomo czemu był miał nawierzchnię z samych dziur. Po drodze spotkał nas też punkt kontrolny. Droga zastawiona szlabanem a żołnierz sprawdził nasze dokumenty. Na szczęście i tym razem udało się przejechać bez problemów.

Przed granicą zatankowaliśmy jeszcze tańszego paliwa i zrobiliśmy ostatnie zakupy. Łukasz szukał na stacjach benzynowych kompresora żeby uzupełnić spuszczone celowo powietrze ale tak jak przy poprzedniej wizycie na Ukrainie na stacjach nie było kompresora wcale albo był niesprawny. Tu udało mi się pomóc bo miałem ze sobą mini kompresorek i raz dwa opony były przygotowane na luksus Polskich dróg.

Granica i ten sam cyrk co na wjeździe, zaglądanie do kufrów, talony, zbieranie pieczątek. Nawet Polska kontrola graniczna zajrzała do kufrów ale Pan od razu powiedział, otwórzcie kufry na moment muszę zerknąć i pokazał wzrokiem kamerę monitorującą jego pracę.

Za granicą Łukasz poprosił żeby prowadzenie grupy objął ktoś inny, wcale mnie to nie dziwi bo pierwszy raz musiał aż tyle patrzeć w lusterka ;)
Dróg może nie znałem tak dobrze jak Łukasz ale miałem nawigację i bez problemów poprowadziłem naszą grupę najpierw pod Biedronkę w Ustrzykach a potem do Wetliny gdzie mieliśmy zaklepany nocleg w schronisku. Warto dodać, nocleg załatwił Bartek dzięki przyjaciołom z forum Junaka którzy przypadkowo w ten weekend spotkali się w Bieszczadach.
Dla nas było to o tyle cenne, że mogliśmy się wyspać w łóżkach i skorzystać z prysznica, normalnej łazienki i kuchni  :)
Oczywiście wieczór wspólnie spędziliśmy przy ognisku.

Dzień 3 - epilog - z Wetliny do domu - 524km
Obudziło mnie gorąco :) Słońce zaglądało do okna pokoju w którym spaliśmy i zaczęło go nagrzewać. W sumie wolę budzić się od ciepła niż z zimna :)
Jeszcze wczoraj mieliśmy ustalenia, że rano rozjeżdżamy się w swoje strony z tym że ja pojadę kawałek z Łukaszem a DaJan z Bartkiem, jednak rano Łukasz zaproponował małą zmianę planów. Zmiana planów to moja ulubiona część każdej eskapady więc przystałem ochoczo na nowy plan, obejmujący małe zwiedzanie i wizytę w domu rodzinnym Łukasza.
Najpierw oczywiście śniadanko i łatwiejsze niż do tej pory pakowanie (namiot już był zwinięty) i startujemy.

Pierwszy przystanek to Kolej Bieszczadzka:



A kolejny to zapora w Sieniawie:



Podczas wizyty w swoim domu rodzinnym (gdzie ugoszczono nas po królewsku choć mieliśmy wpaść tylko na kawę), Łukasz pokazał nam motocykl WSK na którym stawiał pierwsze kroki motocyklowe i jeszcze kilka innych sprzętów w tym takie coś:



Konstrukcja ta to dzieło rąk Łukasza, do napędu jest wykorzystany silnik z malucha (więc odgłos pracy brzmiał znajomo)
O ile pochodzące z malucha koła każdy zauważy to dostrzeżenie akcentu motocyklowego tej konstrukcji będzie już wymagało bardziej wprawnego oka :)

Czas zaczął już gonić chłopaków więc pożegnaliśmy gościnne progi i ruszyliśmy dalej, kawałek przejechaliśmy jeszcze razem a potem odbijali po kolei DaJan a moment później i Bartek. Łukasz prowadził nas drogą, którą dotychczas znałem tylko z jego opisów ale poznałem bez pudła (co pokazuje jak dobre są to opisy).
Podczas chwili przerwy na stacji benzynowej Łukasz zaprosił mnie do siebie na sernik na zimno, grzechem byłoby by odmówić zwłaszcza, że miałem wpaść do niego już jadąc w Bieszczady. Droga szła nam bardzo sprawnie, kilometry znikały raz dwa choć przygód też nie brakowało, a to sarna przebiegła przez drogę a to przesuwał się przez nią wijący się zaskroniec. Dojechaliśmy do domu Łukasza gdzie znów zostałem ugoszczony po królewsku (a miał być tylko sernik i kawa ;)).
Warto dodać, że rodzina Łukasza zgodnie pytała czy przywiózł kwas :) Kwas oczywiście był więc nie musiał wracać na Ukrainę ;)
Skorzystałem z okazji i obejrzałem nowy sprzęt Łukasza (wreszcie uwierzyłem, że naprawdę go ma)



Chętnie posiedziałbym dłużej bo jak zawsze było o czym gadać ale raz, że nie chciałem robić kłopotu a dwa, że prognozy zapowiadały burze i choć nie boję się wody to jednak jak mogę to wolę jeździć po suchym. Łukasz zadeklarował, że odprowadzi mnie jeszcze do "siódemki", jak sam powiedział d...pa ma dosyć, ramiona mają dosyć ale dusza jeszcze by pojeździła :) Po drodze Łukasz zatrzymał motocykl pod nowo budowanym wiaduktem, "miałem odprowadzić Cię do "siódemki" oto "siódemka" i wskazał na budowę :) Oczywiście do tej prawdziwej, starej też mnie doprowadził gdzie jeszcze raz się pożegnaliśmy.
Dalszą drogę pokonałem już sam. Szczęście do pogody nadal mi sprzyjało, dopiero gdzieś za Radomiem droga zrobiła się mokra ale ewidentnie było już po deszczu. Chwilkę pokropiło w okolicy Białobrzeg a potem jakieś krople z nieba zobaczyłem dopiero 3km przed domem. Mokre miałem jednak tylko spodnie od kolan w dół (od wody na asfalcie).