Pomysł, żeby pojechać do Lwowa na Boże Ciało 2018 wpadł mi do głowy jeszcze w listopadzie 2017. Wtedy też zrobiłem rozeznanie odnośnie miejsc noclegowych w okolicach Lwowa. Wybór padł na Hotel Mirage (http://hotel-mirage.com.ua/pl) w miejscowości Sądowa Wisznia. Największą zaletą tego hotelu jest cena, przy rezerwacji dostałem cenę 199zł, za trzy noclegi ze śniadaniami dla dwóch osób, w cenie była również godzina korzystania z basenu. Hotel był oddalony o dobre 50km od centrum Lwowa ale za to mieliśmy bliżej do granicy z Polską co miało się okazać sporym atutem.

 

O pomyśle na wyjazd do Lwowa oczywiście poinformawaliśmy grono potencjalnie zainteresowanych, odzew na początku nie był duży ale w okolicach lutego wyjazd zadeklarowali Leon z Ulą i pojawił się problem - na portalu z którego robiłem rezerwację w hotelu nie było już miejsc. Napisałem e-mail do hotelu i bez problemu zarezerwowałem dodatkowe pokoje. Dostałem też nieco inną ofertę cenową, w cenie pokoju dwuosobowego było nie tylko śniadanie ale również obiadokolacja oraz oczywiście godzina basenu. Za rozszerzeniem oferty szła niestety nieco wyższa cena (47zł za trzy doby).  Cena nadal była raczej niewygórowana a ponieważ miałem jeszcze wydruk z pierwszej rezerwacji teoretycznie mieliśmy wybór czy brać pokój z kolacją czy tylko ze śniadaniami.

 

Tu następuje dość długi okres oczekiwania na wyjazd, zdążyliśmy nawet wyskoczyć na Bałkany w weekend majowy ale moment wyjazdy nadszedł :).

Z Leonem umówiliśmy się na miejscu, bo ostatecznie jechał  w trzy osoby samochodem. Trasę też wybraliśmy inną bo już od dłuższego czasu planowaliśmy po drodze wstąpić do Tomaszowa Lubelskiego zapalić znicz na grobie Lucjana.

 

Dzień 1

31 maja - czwartek

Długi weekend nie nastrajał optymistycznie jeśli chodzi o kolejki na granicach. Portal granica.gov.pl pozwala z niewielkim przybliżeniem poznać czas oczekiwania na granicach i niestety dobrze to nie wyglądało (od godziny do nawet pięciu godzin).

Oczywiście motocyklami mieliśmy sporą przewagę więc nie zrywaliśmy się jakoś bardzo wcześnie ale i tak przed dziewiątą byliśmy na trasie. Niedługo później mieliśmy telefon od Uli z informacją, że zbliżają się już do przejścia granicznego w Medyce. Kiedy dojeżdżaliśmy do Lublina Ula skontaktowała się z nami ponownie, tym razem z ogonka do granicy. W Lublinie symbolicznie dolaliśmy po pięć litrów paliwa, żeby na pewno nam go nie zabrakło (jeszcze wtedy nie zdecydowaliśmy które przejście graniczne wybierzemy).

W Tomaszowie Lubelskim zaparkowaliśmy pod cmentarzem i odwiedziliśmy grób naszego kolegi.

 

Po chwili zadumy i zapaleniu znicza sprawdziliśmy sytuację na przejściach granicznych. Sytuacja była bardzo wyrównana, od 3 do 5 godzin, jedyne przejście bez kolejki do odprawy (Zosin), zmusiłoby nas do nadrobienia około 100km. Bez dalszej zwłoki wybraliśmy najbliższe przejście  Hrebenne.

Oczywiście kolejka była gigantyczna i całą ją ominęliśmy stając przed szlabanem na Polskiej granicy. Na otwarcie szlabanu nie musieliśmy długo czekać i niebawem podjechaliśmy pod niemal pozbawione kolejki stanowisko odprawy dla obywateli EU.

Pogranicznik był dla nas bardzo miły nawet mówił, że spora grupa motocykli już przekroczyła granicę i kierowała się na zakarpacie. Przy okazji dowiedzieliśmy się od pogranicznika, że z Ukraińców przekraczających granicę w Hrebenne najwięcej jeździ do Piaseczna i Grójca. Nie da się ukryć, że w naszych okolicach czy to na budowach czy w sklepach (jako obsługa) dość łatwo spotkać naszych sąsiadów. Polska kontrola była formalnością, teraz część Ukraińska :) Na szczęście ten cyrk już był mi znany :)

Co ciekawe żołnierz, który dał nam talony (w których trzeba zebrać pieczątki) od razu powiedział, że mamy ominąć “maszyny”. Jak uzbrojony każe nie sposób się sprzeciwiać :) Nie uchroniło nas to i tak przed kolejką do okienka, Ukraińcy mają dziwny zwyczaj, że podbiegają do okienka odprawy paszportowej jak tylko są w stanie je zobaczyć. Ukraińcy z samochodów które były hen hen z tyłu stworzyli więc całkiem sporą kolejkę. Czy coś im to dawało? W niewielkim stopniu bo zazwyczaj przed nimi stał ktoś kto jeszcze czekał na odprawę a niełatwo było takiego kogoś ominąć. Podzieliliśmy się zadaniami i Sylwia stała w kolejce do okienka a ja czekałem przy motocyklach, do Sylwii znienacka podszedł ochroniarz i przystawił jej okrągłą pieczątkę na talonie. Kłopot w tym, że ja tego stempelka nie dostałem a ochroniarz poleciał stemplować talony wszystkich w kolejce.

Tymczasem zostaliśmy obsłużeni w pierwszym okienku i poszliśmy do drugiego. Tam przy odprawie celnej pan w okienku powiedział, żeby podejść jak podjedziemy motocyklami do okienka. Oczywiście po chwili byliśmy motocyklami przy tym okienku a przed nami oczywiście stał Pan, którego samochód był za nami. Jedyny plus, że udało mi się dostać brakujący stempelek od ochroniarza.

W okienku Pan zadawał trudne pytania, dokąd jedziemy, w jakim celu i na jak długo. Kiedy okazało się, że skoro Sylwia jest pierwszy raz w tym pięknym kraju, będzie potrzebne ksero dowodu rejestracyjnego i paszportu na szczęście dokumenty można było skserować w biurze i nie trzeba było w tym celu wracać do Polski. Kiedy miałem nadzieję, że mnie ominie konieczność robienia kserokopii bo już byłem na Ukrainie, okazało się, że mój motocykl będzie tu pierwszy raz i ksero też będzie potrzebne. Pan zatrzymał nasze talony i kazał wrócić z kserokopiami.

Na szczęście kiedy dostał kserokopie oddał nam talony bez dalszej zwłoki. Już prawie byliśmy za granicą, jeszcze tylko szlaban pilnowany przez żołnierza, któremu oddaliśmy talony i już byliśmy na Ukrainie, cała procedura zajęła około godziny (a i tak nie czekaliśmy w kolejce do granicy).

 

Tuż za granicą wizyta w kantorze, po tej stronie granicy kurs jest dla nas korzystniejszy i bez problemu za 300 złotych dostałem 2100 hrywien.

 

Droga którą jechaliśmy dalej zdecydowanie nie była drogą główną, co bez żadnego problemu można było stwierdzić obserwując ilość asfaltu starającego się nieudolnie łączyć dziury w drodze. A obserwować trzeba było bo droga potrafiła sprawiać niespodzianki, momentami traciła asfalt całkowicie, innym razem kiedy wydawało się, że odcinek jest świeżo wyremontowany w poprzek drogi wiódł garb wysoki na co najmniej 10cm.

Jeszcze w Polsce zaplanowaliśmy, że jak tylko przekroczymy granicę poszukamy jakiegoś lokalu gastronomicznego w celu sprawdzenia czy aby kwas chlebowy jest cały czas tak dobrej jakości jak rok temu a przy okazji zjemy coś co można by nazwać obiadem.

Lokal który nam się spodobał nosił dumną nazwę “dziki zachód” a jedyne co miał wspólnego z tą nazwą to kowbojskie kapelusze na wieszakach jako dekoracje oraz menu pochodzenia amerykańskiego czyli hamburgery i hot-dogi. Kwas oczywiście również był dostępny więc można było spokojnie sprawdzić go w działaniu przegryzając hamburgerem (warto dodać, że proces przygotowania hamburgera odbywał się praktycznie na naszych oczach.

Dla umierających z ciekawości ile nas kosztował ten amerykański luksus na Ukrainie pośpiesznie dodaję, że za dwa kwasy i dwa spore hamburgery zapłaciłem 115 hrywien czyli około 16,43zł co jak na standardy Ukraińskie jest dość znaczną kwotą (ale tak to jest jak się zamawia imperialistyczne, amerykańskie jedzenie).

Do hotelu było już bardzo blisko ale droga w tym miejscu miała wyjątkowe momenty, kiedy asfalt odszedł w niepamięć a doły były na tyle duże, że Ukraińscy kierowcy mieli chwile zawahania przed ich pokonaniem. Nastąpił jednak moment kiedy zbliżyliśmy się do cywilizacji na tyle, że dziury w drodze stały się tylko wspomnieniem a nawigacja informowała, że do celu nie mamy nawet dwóch kilometrów. Jeszcze przed hotelem zajechaliśmy na stację benzynową. Litr benzyny kosztuje tu mniej więcej 3,80zł więc warto kupić kupić parę litrów (np. do pełna), jeśli nie jako pamiątkę to choćby po to żeby osobiście sprawdzić różnicę w jakości pomiędzy z naszym paliwem (ja jej nie dostrzegłem). Po zatankowaniu chciałem zapłacić kartą ale niestety terminal mimo prób miał wyraźnie słabszy dzień i uregulowałem należność gotówką.

Hotel był dosłownie za zakrętem. Na hotelowym parkingu stał już samochód Uli i Leona więc nie było wątpliwości kto był na miejscu pierwszy.

Udaliśmy się do recepcji uzbrojeni w kartkę z wydrukowaną rezerwacją. W hotelowym korytarzu oczywiście było słychać język Polski co niestety nie było w stanie zrekompensować braku obsługi na recepcji. Nasi krajanie poinformowali nas, że lepiej samemu poszukać obsługi nie licząc na jej szybkie pojawienie się na recepcji. Tak też zrobiliśmy i w hotelowym barze udało nam się znaleźć obsługę i po chwili byliśmy z powrotem na recepcji a nawet dostaliśmy pokój. Pani, która nas obsługiwała sprawiała wrażenie jakby dopiero co się obudziła a raczej cały czas była w letargu. Kiedy spytałem który pokój dostał Leon Pani zapytała mnie jaki ma numer ten pokój i dopiero potem odpowiedziała, że "chyba" 324. Na wszelki wypadek tej śniętej Pani wolałem nic nie płacić i poszliśmy do motocykli po bagaże. Kiedy wyciągnęliśmy z kufrów torby z hotelu wyszli Ula z Leonem dzięki czemu mogliśmy się przywitać i potwierdzić, że faktycznie mają pokój 324. Umówiliśmy się na testowanie basenu jak tylko Sylwia i ja odnajdziemy swój pokój i trochę się odświeżymy. Przy okazji skonsultowaliśmy się z Leonami odnośnie kolacji, ponieważ wykupili wariant z kolacją i my zdecydowaliśmy, że tak zrobimy. Na recepcji akurat była całkiem kompetentna i co najważniejsze w pełni przytomna Pani manager z którą bez problemu ustaliłem jaki wariant cenowo-kolacjowy wybieramy i zapłaciłem za nasz pobyt używając karty.

Hotelowy basen nie był ogromny i miał dość nietypowy, okrągły kształt ale właśnie dzięki temu mogliśmy w nim pływać na okrągło. Jego dodatkowym atutem był fakt, że był pusty i poza nami kompletnie nikt nie pływał (zapewne dlatego, że na ścianie była kartka informująca o zakazie spożywania alkoholu na basenie).

Wykorzystaliśmy w pełni przysługującą nam godzinę pływania i ponownie spotkaliśmy się w hotelowym barze gdzie dostaliśmy kolację.

Po kolacji wybraliśmy się sprawdzić co ma do zaoferowania pobliski market “rękawiczka”. Dojazd do sklepu był zaskoczeniem dla Leona bo do tej pory nie mieli okazji przejechać się drogą o zwyczajowej Ukraińskiej jakości :).

Sklep choć niewielki ale zupełnie dobrze zaopatrzony pozwolił nam na kontrolne zakupy lokalnych przysmaków w postaci słonecznikowej Chałwy i lokalnego wina.

Po powrocie do hotelu siedząc przy stoliku nad jeziorkiem urządziliśmy degustację zakupionych produktów i wstępnie zaplanowaliśmy zwiedzanie Lwowa kolejnego dnia.



Dzień 2

1 czerwca - piątek

Plan zwiedzania nie był jakoś ekstremalnie przygotowany, mieliśmy po prostu listę miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć. Ponieważ było nas w sumie 5 osób (Ula, Leon, Kuba, Sylwia i Ja) jeszcze wczoraj zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Lwowa razem samochodem, w ten sposób będziemy szukać miejsca do zaparkowania tylko dla jednego pojazdu. Przy okazji warto wspomnieć, że bardzo dużo informacji na temat Lwowa czerpaliśmy ze strony: https://www.kawiarniany.pl/. Mogę szczerze polecić tą stronę bo bardzo dobrze opisuje zarówno wszelkie sposoby dostania się do Lwowa (jak i na Ukrainę) a także podaje bardzo rzetelne informacje, między innymi jest tam lista parkingów strzeżonych w pobliżu centrum z czego warto skorzystać udając się tam samochodem bo Polskie tablice rejestracyjne bywają w Lwowie “porywane dla okupu”.

Oczywiście dzień zaczęliśmy od śniadania, w hotelu było zorganizowanie w formie szwedzkiego stołu, także można było się najeść ile kto lubi pod warunkiem, że się znalazło miejsce przy stołach szczelnie wypełnionych Polskimi wycieczkami. W końcu jakieś miejsce się nam udało upolować i spokojnie mogliśmy się pożywić. Poza całkiem tradycyjnymi produktami śniadaniowymi jak jajecznica czy parówki, były też bardziej lokalne jak ziemniaki z grzybami. Na wzmiankę zasługuje też musztarda podana do parówek, może nie była super ostra ale bardzo intensywna w smaku i naprawdę z charakterem (na wyżej stronie, musztardy figurują na liście rzeczy, które warto przywieźć z Ukrainy).

To na co niestety trzeba się przygotować w Lwowie to korki. Samochodów nie jest może jakoś bardzo dużo, ale bruk jest tak zniszczony, że tempo i sposób jazdy są dość uciążliwe.

Niestety miasto najlepsze lata miało w czasach przynależności do Polski a czas jest nieubłagany i brak remontów po prostu widać. Do kompletu dochodzi jeszcze trochę pokomunistycznych strachów, które jeszcze bardziej wymagają remontu. Oczywiście w ścisłym centrum wrażenie jest dużo lepsze co wcale nie znaczy, że wszystko jest odnowione i piękne.

Kiedy zaparkowaliśmy na parkingu strzeżonym udaliśmy się w kierunku Lwowskiego rynku. Po drodze Sylwia wypatrzyła zabytkowy kościół Bernardynów, szczególnie polecany ze względu na malowidła na suficie.

 

 

 

Idąc dalej w kierunku rynku minęliśmy Lwowską fabrykę czekolady, jest to o tyle istotne, że Lwów szczyci się jakością swojej czekolady jak i kawy.

 

Kiedy dotarliśmy na rynek przed dalszym zwiedzaniem zatrzymaliśmy się na szklaneczkę kwasu. Jeszcze wtedy na degustację kwasu nie zdecydowali się wszyscy a podawano tam lokalny Lwowski kwas, który po tej wycieczce ma u mnie dużego plusa.

Po ugaszeniu pragnienia udaliśmy się w kierunku Katedry Łacińskiej i tam czujne oko Leona dostrzegło ofertę wycieczek po starówce Lwowa. Wycieczki były melexami a pojazd taki zabierał na pokład akurat 5-ciu pasażerów. Wycieczka miała kosztować po 125 hrywien od osoby (około 18zł), miała trwać około godziny, oczywiście z audio przewodnikiem i przystankami na zwiedzanie. Po ekstremalnie szybkiej naradzie zdecydowaliśmy się taką formę zwiedzania i szczerze nie żałuję a nawet mogę polecić.

Nasz melex wystartował spod Katedry Łacińskiej i przejechał przed budynkiem Ratusza.

 

 

Tu mieliśmy okazję zobaczyć budynek Massari w którym kiedyś mieścił się konsulat Wenecki. Co ciekawe po latach wyszło na jaw, że Pan konsul tak naprawdę chyba nim nie był (przychodzi do głowy Polski film “Konsul” z Piotrem Fronczewskim ale ten film opierał się na  historii Czesława Śliwy, Polskiego oszusta, może Pan Śliwa inspirował się tą historią).

 

Potem przejechaliśmy pod Kościół Dominikanów, mijając po drodze pomnik Nikifora Drowniaka w Polsce znanego bardziej jako Nikifor Krynicki. Co prawda ten Pan o ile udało mi się ustalić nigdy nie był w Lwowie ale jako osoba pochodzenia Łemkowskiego został uhonorowany takim pomnikiem.

 

 

 

Pomnik jest lokalną atrakcją bo Lwowianie uważają, że spełnia życzenia jeśli się Pana Nikifora potrzyma za palec wskazujący i jednocześnie za nos.

Pod kościołem Dominikanów mieliśmy kolejny przystanek na zwiedzanie kościoła a także na zdjęcia z Nikiforem. W przypadku Leona jest dość łatwo zgadnąć, że zażyczył sobie nowego motocykla i myślę, że w tym przypadku doczekamy się spełnienia tego życzenia ;).

 

 

 

Po sesji zdjęciowej melex zawiózł nas z powrotem na rynek gdzie wskazano nam budynek Pałacu Lubomirskich (obecnie muzeum etnograficzne)

 

Budynek Korniakta ( przez wiele lat w posiadaniu Jana III Sobieskiego, miejsce w którym zwyczajowo nocowali Polscy władcy wizytujący Lwów) obecnie muzeum Historyczne)

 

Czarną kamienicę, która słynie z czarnego zabarwienia ale niestety ukryta była przed nami pod reklamami zasłaniającymi rusztowanie.

 

Następnia przejechaliśmy koło pomników Johana Zecha i Ignacego Łukasiewicza (znany między innymi z wynalazku lampy naftowej, na zdjęciu mam tylko pomnik Łukasiewicza, pomnik Zecha był powyżej.

 

Kolejny przystanek nasz melex miał przy cerkwi Przemienienia Pańskiego i Katedrze Ormiańskiej.

 

 

Cerkiew przemienienia jest oczywiście okazała i piękna ale na mnie największe wrażenie w całym Lwowie zrobiła Katedra Ormiańska. Wejście do niej jest można powiedzieć, że ukryte ale w środku jest zupełnie inny świat. Dodatkowo mieliśmy bardzo dużo szczęścia bo przewodnik prowadzący jedną z Polskich wycieczek zaśpiewał ormiańską modlitwę. Było to o tyle niesamowite, że byłem pewny, że przewodnik odtwarza jakieś nagranie bo oddalił się w kierunku nawy katedry ale potem zobaczyłem, że sam śpiewa i robi to naprawdę z wielkim oddaniem i naprawdę bardzo dobrze.

 

 

 

 

 

[img]http://banici.pl/bam/galeria/albums/userpics/10002/SAM_2310.JPG[/img]

 

Po wyjściu z Katedry melex zawiózł nas pod kościół Jezuitów obecnie kościół garnizonowy  pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła). Główna część kościoła była praktycznie w całości wypełniona rusztowaniami a w nawie bocznej można było zobaczyć wiele zdjęć poległych w ostatnich walkach z separatystami Krymskimi (czyli z Rosją).

 

 

Następnym etapem wycieczki było przejechanie bardzo wąską i ciemną uliczką znaną jako Pasaż Andreoli, a nastpnie ponownie mijając Ratusz i Katedrę Łacińską do placu Synagog (Synagogi w większości zostały zniszczone w czasie wojny w wyniku bombardowań). Tu mieliśmy kolejny przystanek na zwiedzanie placu oraz murów Arsenału Miejskiego.

 

 

 

 

 

 

Wracając mogliśmy jeszcze zobaczyć najstarszą we Lwowie Żydowską restaurację i wróciliśmy pod Katedrę Łacińską. Wycieczka naprawdę bardzo nam się podobała i przytoczyłem tu niewielki fragment tego czego się można na niej dowiedzieć.

 

Na dowód przytoczę historię o pierwszej restauracji we Lwowie gdzie zaczęto pobierać opłaty za korzystanie z toalety. Wydarzenie to odbiło się dość szerokim echem w dawnym Lwowie a że właścicielem tej restauracji a przy okazji tej płatnej toalety był Pan Edzio od tamtego czasu Lwowianie kiedy muszą się oddalić za potrzebą mawiają “muszę iść do Pana Edzia”.

 

Po opuszczeniu melexa spotkaliśmy żywą reklamę jednej z Lwowskich restauracji, w myślach nazwałem tego Pana “Mister Blin”. Dzień był dość upalny więc Mister Blin na pewno był dość dobrze ugotowany :).

 

Oczywiście weszliśmy również do wnętrza katedry Łacińskiej, katedra ta niestety nie wygląda najlepiej z zewnątrz a jest o tyle istotna, że właśnie tu odprawiał mszę świętą papież Jan Paweł II.

 

 

 

 

Pozbawieni napędu elektrycznego poszliśmy w kierunku Lwowskiej Opery, po drodze trafiliśmy na pomnik Tarasa Szewczenko - pisarza i artysty. O ile sama postać jest mi kompletnie nieznana to pomnik ma naprawdę imponujący i wierzę, że w pełni na niego zasługuje.

 

 

Przechadzając się prospektem Swobody doszliśmy pod budynek Lwowskiego Teatru Opery i Baletu. Przy okazji zrobiłem tam chyba najfajniejsze zdjęcie (spośród zrobionych w Lwowie).

 

Właśnie to zdjęcie tak bardzo mi się podoba.

 

 

Kolejnym punktem naszej wycieczki miała być obowiązkowa fotka pod pomnikiem Mickiewicza. Aby dojść do pomnika musieliśmy się kawałeczek wrócić ale niespodziewanie okazało się to bardzo korzystne bo mieliśmy okazję usłyszeć jak Pani przewodnik opowiada kolejnej wycieczce z Polski o Lwowskiej Statue Wolności, która jako jako jedyna na świecie siedzi a nie stoi.

 

Oczywiście nazwanie też rzeźby “statuą” jest trochę naciągane ale możemy uznać, że jest to daleka krewna tej znanej z Paryża czy Nowego Jorku bo podobieństw jest całkiem sporo (od promienistej korony po “kieckę”). W internecie można nawet znaleźć informację, że jest to jeden z nowoczesnych mitów Lwowskich wciskanych przez przewodników i tego się trzymam.

Oczywiscie Pani ta siedzi tu od czasów kiedy Lwów był Polski a budynek należał do Galicyjskiej Kasy Oszczędności (więcej informacji np. tutaj: http://lwow.pl.ua/galicyjska-statua-wolnosci/).

Do pomnika Adama Mickiewicza dzieliła nas już niewielka odległość więc jak można się domyśleć odnaleźliśmy go.

Dla tych co zachodzą w głowę co ma wspólnego Adam Mickiewicz z Ukrainą mogę tylko podpowiedzieć “Sonety Krymskie”. Oczywiście w samym Lwowie naszemu wieszczowi nie przyszło nigdy przebywać ale pomnik jak najbardziej jest i stoi tu niezmiennie od 1904 roku!

 

 

Niedaleko od pomnika Adama Mickiewicza znajduje się pomnik Króla Daniła. Jest to pomnik Daniela Halickiego, księcia Rusi, legendarnego założyciela Lwowa (w 1251r nazwa miasta pochodzi od imienia książęcego syna Lwa).

 

Po zrobieniu tej fotki przez dobrych kilkanaście minut szukaliśmy polecanej Gruzińskiej restauracji "Dalar" (polecanej zarówno na wymienianej już wcześniej stronie www jak i w aplikacji CityMapsToGo, którą i tym razem polecam podczas zwiedzania). Restauracji nie znaleźliśmy bo niestety już jej nie ma więc udaliśmy się do innego rekomendowanego lokalu “Lwowska Premiera”.  To co koniecznie muszę napisać o Lwowskich restauracja to fakt, że obsługa ma jakiś problem z liczeniem w zakresie 1-10. Tym razem dostaliśmy o jeden komplet sztućców za mało. Na szczęście stół na którym leżały wszystkie sztućce był tuż obok naszego stolika i jakoś sobie poradziliśmy. Co do jedzenia, oczywiście był kwas i tym razem był już szerzej degustowany. Nie pamiętam dokładnie co zamówili wszyscy ale na pewno był tam barszcz Ukraiński  natomiast ja zamówiłem zupę “Czanachy” czyli ukraińską odmianę zupy gulaszowej (bardzo smacznej choć liczyłem na coś bardziej pikantnego), oraz pierożki “pielmieni” które są raczej daniem rosyjskim niż typowo Ukraińskim ale nadal uważam, że były warte grzechu (naprawdę smaczne, choć Ula twierdzi, że dzień wcześniej w naszym hotelu dostali na obiad lepsze). Po obiedzie już mieliśmy wracać do hotelu ale zaproponowałem dość nietypowy punkt zwiedzania czyli Lwowskie Forum - stosunkowo nowe Centrum Handlowe w centrum Lwowa (otwarte w 2015r). Jak się łatwo domyślić pomysł miał bardzo duże uznanie w oczach przynajmniej części naszej wycieczki. Moja propozycja wynikała natomiast z faktu, że na terenie tego centrum handlowego znajdują się delikatesy “Silpo” (polecane na wspomnianej wcześniej stronie) i naprawdę warte odwiedzenia bo nawet jeśli nie chcemy kupić jakiegoś lokalnego produktu na pamiątkę (polecam np. Lwowską kawę czy lokalne koniaki) to można czegoś po prostu spróbować. Specjałów jest tu naprawdę dużo i są bardzo profesjonalnie wyeksponowane w dodatku większość produktów można kupić w ilościach wręcz degustacyjnych (jak np. można zakupić jeden kiszony pomidor).  Poza kilkoma innymi pamiątkami z ciekawości kupiłem tam też małą butelkę “żywego kwasu” (tak się nazywał) i naprawdę był to najlepszy kwas jaki w życiu piłem a był to kwas z butelki a nie z beczki!

Niestety ceny odzieży na Ukrainie są nawet wyższe niż w Polsce więc cała nasza wycieczka bez umawiania się spotkała się właśnie w delikatesach Silpo :).

Po wypełnieniu siatek wróciliśmy do hotelu gdzie oczywiście spotkaliśmy się na basenie.

Wieczorem po kolacji już tradycyjnie degustowaliśmy lokalne wyroby siedząc nad jeziorkiem. Przy okazji odkryliśmy, że hodowane w jeziorku ryby są łase nie tylko na okruchy pieczywa ale również na okruchy chałwy ;).

Plan na kolejny, ostatni już dzień zwiedzania był dość prosty i składał się tylko z dwóch punktów: cmentarz Orląt Lwowskich i Leopolis Grand Prix 2018.

 

Dzień 3

2 czerwca - sobota

Zanim zacznę opisywać nasz kolejny dzień na Ukrainie, uzupełnię to o czym zapomniałem. Po wczorajszej wizycie na basenie wszyscy spotkaliśmy się w hotelowym barze, prawie wszyscy bo Leon wybrał się na przejażdżkę moim motocyklem. Głównie chodziło o to żeby odwiedzić sklep ale przy okazji zobaczyć najbliższą okolicę, dzięki czemu Leon miał okazję przejechać się drogami gdzie asfalt nigdy jeszcze nigdy nie gościł.

Tymczasem w sobotni poranek zeszliśmy na śniadanie które dziś serwowano w innej sali. Główna sala była już przygotowywana do przyjęcia weselnego, które miało się odbyć wieczorem w hotelu. Obsługa hotelu niestety raczej słabo sobie poradziła z serwowaniem śniadania w nietypowym dla nich miejscu. Co prawda miejsca było pod dostatkiem ale brakowało sztućców, jedzenia a nawet chleba. Braki zostały co prawda uzupełnione ale trzeba było wykazać się sporą dozą cierpliwości (co u głodnego nie zawsze łatwo przychodzi).

Po śniadaniu tak jak wczoraj jednym pojazdem pojechaliśmy do Lwowa. W wolny dzień ruch był nieco mniejszy i korki były mniej uciążliwe. Pojechaliśmy na wyszukany w nawigacji parking pod Cmentarzem Łyczakowskim. Parking okazał się być nie tylko przy cmentarzu co przy niewielkim stadionie i do cmentarza musieliśmy kawałek się przespacerować ale było to zrekompensowane odbywającym się na stadionie psim konkursem dzięki czemu mogliśmy niespodziewanie obejrzeć część przygotowań do pokazów i sporą grupę fajnych piesków.

Cmentarz Łyczakowski jest dość dużą nekropolią ale dzięki odrobinie szczęścia (podjechaliśmy od właściwej strony) bardzo szybko znaleźliśmy interesującą nas część cmentarza opisaną jako Polski Cmentarz Wojskowy.

 

 

 

 

 

 

 

 

O historii cmentarza w zasadzie nie będę się rozpisywał, jeśli ktoś jest ciekawy a jeszcze jej nie zna sugeruję zajrzeć na wspomnianą już stronę: https://www.kawiarniany.pl/2017/08/28/cmentarz-orlat-cmentarz-obroncow-lwowa/.

To co koniecznie muszę napisać to, że cmentarz Orląt Lwowskich jest odnowiony i bardzo zadbany co nie zawsze w jego historii było łatwe i oczywiste (jak ktoś się interesuje tematem wie, że wiele lat był tam po prostu śmietnik)

Na cmentarzu dość łatwo natknąć się na Polskie wycieczki także nawet nie znając historii miejsca można się sporo dowiedzieć na miejscu a naprawdę warto bo Lwów jako jedyne Polskie miasto został odznaczony orderem Virtuti Militari w uznaniu za jego bohaterską obronę w 1918r oraz odparcie bolszewików w 1920r. W sąsiedztwie cmentarza Orląt, jest nowy cmentarz ofiar ostatnich walk na Ukrainie także historia cmentarza zyskuje nowy aspekt bo część cmentarza, która miała być zapomniana (a kiedyś tu było główne wejście) teraz znów zyskuje na znaczeniu.

 

 

 

Kolejnym celem naszej wycieczki był Leopolis Grand Prix 2018. Jest to nic innego jak rajd zabytkowych pojazdów. O imprezie tej dowiedziałem się od znajomego pasjonata i kolekcjonera dawnej motoryzacji, który wybierał się na tą imprezę (niestety nie mógł być na niej obecny). Rajd ma super ciekawą historię bo sam tor uliczny w Lwowie został zaprojektowany dwa lata przed słynnym torem ulicznym w Monako. A ówczesna seria wyścigów samochodowych jest w prostej linii przodkiem dzisiejszej formuły 1 (także prawie można powiedzieć, że kiedyś w Polsce odbywały się wyścigi formuły 1). Zainteresowanych rajdem odsyłam tutaj: http://www.leopolis-grand-prix.com/ a także na wspomnianą już stronę gdzie pojawiła się relacja z tegorocznej edycji rajdu: https://www.kawiarniany.pl/2018/06/05/leopolis-grand-prix-tak-bylo-na-rajdzie-klasykow-w-2018-roku/

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To co muszę dodać o samej imprezie to fakt, że była przygotowana na dużą większą publiczność. Zaplecze gastronomiczne było imponujące i bez problemu mogliśmy podziwiać klasyki motoryzacji popijając znakomity Lwowski kwas.

Dziwi natomiast fakt dość małego nagłośnienia imprezy, w Lwowie udało nam się dostrzec dokładnie 4 plakaty reklamujące imprezę, a odwiedzające Lwów Polskie wycieczki nie były o tej imprezie informowane (przynajmniej Ci których pytaliśmy). Nawet przed samym Parkiem Chmielnickiego gdzie miała miejsce większość imprezy nie było żadnych plakatów ani tabliczek wskazujących kierunek, znaleźliśmy z a to przypadkiem wesołe miasteczko z mocno zabytkowymi karuzelami :)

 

Poczekaliśmy do początku prezentacji zawodników w konkursie elegancji i po przejechaniu przed jury naszych faworytów wspaniałego Polskiego Fiata z Polski  (dwukrotnego triumfatora wcześniejszych edycji tego rajdu) wróciliśmy do samochodu (warto zauważyć, że nikt nam nie dmuchnął tablic a nie staliśmy na parkingu strzeżonym). Zrobiliśmy się już nieźle głodni i udaliśmy się na poszukiwania znajdującej się w pobliżu polecanej Uzbeckiej restauracji “Samarkanda”. Niestety mimo przejechania całej ulicy Piekarskiej (gdzie miała się znajdować) jej nie wypatrzyliśmy (możliwe, że też już jej nie ma albo po prostu źle patrzyliśmy). W tej sytuacji pomogła zwykła nawigacja i pojechaliśmy do najbliższej restauracji którą okazał się “Myasnyj dvir” (Mięsny dwór). Restauracja była ciekawa i pewnie bardzo ceniona w okolicy bo wypełniona praktycznie tylko Ukraińcami. Minusem był niestety fakt, że menu było wyłącznie w języku Ukraińskim pisanym cyrylicą. Oczywiście jest to nasz ulubiony alfabet ale na co dzień mało używany więc nie bez trudu kilka pozycji w menu udało nam się rozpracować ale postanowiliśmy zdać się na pomoc kelnerki. Kelnerka okazała się niezwykle niepomocna, może była niechętna Polakom (nie było tego widać) a może tylko ani w ząb nie rozumiała Polskiego. Angielskiego również nie. Kiedy w końcu zrozumiała, że pytamy o rekomendację jedzenia, jednym tchem jak karabin maszynowy wyrecytowała polecana dania z czego oczywiście praktycznie nic nie zrozumieliśmy ale z dobrą miną do złej gry każdy zamówił to co miał wcześniej w menu wytypowane. Nazw niektórych dań nie pamiętam ale Leon na 100% zamówił żeberka, Ula tradycyjnie już Barszcz Ukraiński, Kuba filet z kurczaka, Sylwia zamówiła bardzo tanie i fajne danie, nazwy sobie nie przypomnę ale były to zapiekane ziemniaki z grzybami i serem. A ja zamówiłem coś co miało w nazwie “firmowy” i było rodzajem kotleta a także zupę “Ucha”.

Zupa jest warta opowiedzenia nazwę “Ucha” gdzieś kiedyś słyszałem a była to zupa rybna, zrobiona jak rosół tylko ze sporymi kawałkami ryby i naprawdę fajna. Kotlet też był zupełnie dobry ale niestety praktycznie bez żadnych dodatków i na 100% Pani ich nie proponowała. A nawet gdyby zaproponowało mogło by być śmiesznie bo Kuba do swojego dania zamawiał pure ziemniaczane i dostał je ale już kiedy dawno zjadł dostany wcześniej filet z kurczaka :)

Bardzo fajne były też żeberka, które zamówił Leon i chyba jest tu w zwyczaju zamawianie większej ilości tych żeberek i się nimi dzielenie bo Pani przyniosła te żeberka na dużym talerzu i dodatkowo sześć (a było nas pięć osób) mniejszych talerzy. To za co u mnie restauracja złapała największy minus to fakt, że nie było kwasu. Do picia dostaliśmy natomiast oranżadę, taką jaką być może pamiętacie z dzieciństwa. Wizyta w tym lokalu była raczej śmieszna ale się najedliśmy. Podjechaliśmy jeszcze do najbliższego sklepu “rękawiczka” na ostatnie zakupy i wróciliśmy do hotelu. Tym razem Leona zabrakło na basenie bo mając na uwadze jutrzejszy powrót odsypiał na zapas.

Po basenie próbowaliśmy siedząc w barze hotelowym wydać pozostałe hrywny. Mając ich w przeliczeniu niecałe 40zł na cztery osoby nie byliśmy w stanie tego zrobić. Może dlatego, że moglibyśmy za to kupić nawet 10 piw i jeszcze by zostało ;)

Leon został obudzony dopiero na kolację po której jeszcze chwilę siedzieliśmy w barze bo za oknem szalała ulewa i nie mogliśmy swoim zwyczajem pójść nad jezioro. Wizyta w barze przyniosła za to nowe doświadczenia. Kilku chłopaków z Polski urwało się z wycieczki i wrócili taksówką do hotelu, popływali w basenie a potem kiedy zgłodnieli myśleli, że dostaną coś do jedzenia. Mimo, że chwilę wcześniej nasza piątka dostała kolację, im odmówiono posiłku twierdząc, że kuchnia już nie pracuje. Było to trochę naciągane bo w sali obok trwało wesele. Także chłopaki siedzieli nad butelką lokalnej wódeczki uzbrojeni jedynie w soczek i chipsy.  Do hotelu zaglądali też przejeżdżający w pobliżu ludzie szukający noclegu ale Pani odmawiała również i tego schronienia, z naszej wiedzy wycieczka z Polski została już tylko jedna no ale może resztę pokoi rezerwowali goście weselni.

Kiedy deszcz nieco ustał pod hotel podjechał turysta na rowerze. Zapytał nas po angielsku czy tu jest recepcja, zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że właściwie to nie jest recepcja ale z pewnością tu dowie się czy są wolne miejsca. Uprzedziliśmy też Pana, że może tych miejsc nie być bo wcześniej Pani odmawiała. Pan postanowił jednak poczekać i zapytać aja zagadnąłem go z jakiego kraju pochodzi. Okazało się, że Pan jest Francuzem. Oczywiście zapytał skąd my jesteśmy i nawiązała się nić znajomości. Pani w barze oczywiście konsekwentnie odmówiła noclegu również naszemu nowemu znajomemu ale zaprosiliśmy go do naszego stolika, poczęstowaliśmy nawet kompotem z suszonych śliwek którym hotel nas raczył do kolacji (napój ten nie zdobył jednak jego serca podobnie jak wcześniej naszych). Uruchomiłem w telefonie nawigację i szukałem najbliższych hoteli żeby Panu jakoś pomóc, problem w tym, że Pan Twierdził, że jedzie od Lwowa i tam w każdym hotelu nie dostał pokoju. Był już nawet zdecydowany, że rozbije namiot w lesie i tak przenocuje do rana (także nie był delikatny jak francuski piesek) ale zasugerowaliśmy, że może tu pomóc jeszcze Pani manager. Jak tylko się pojawiła pomogłem naszemu nowemu znajomemu (Pani manager była tylko odrobinę anglojęzyczna) zapytać o nocleg. Pani podeszła sprawy bardzo profesjonalnie i faktycznie sprawdzała czy są miejsca w tym czasie nasz nowy znajomy skomplementował Panią manager stwierdzeniem, że może nawet z nią dzielić  pokój ;) Pokoju na miejscu jednak nie udało się znaleźć ale Pani manager zadzwoniła do najbliższego hotelu o wiele mówiącej nazwie “Sherwood” i tam znalazła mu miejsce i nawet od razu je zarezerwowała (Leon nawet spytał gdzie my biednego rowerzystę wysyłamy).

Pięknie podziękowałam Pani manager za pomoc. Na całym zdarzeniu skorzystali też nasi rodacy bo ubłagali Panią manager aby “niepracująca” już kuchnia jednak przygotowała im coś do jedzenia (po chwili dostali kanapki). Rowerzysta posiedział z nami jeszcze chwilę, pokazałem mu w nawigacji gdzie dokładnie ma jechać i jakich tablic szukać a on zrewanżował się swoją wizytówką, pochwalił się, że mieszka w Belgii ale tylko przez pół roku, pozostałem pół roku przebywa na Karaibach gdzie jest instruktorem nurkowania i wynajmuje apartamenty na karaibskiej wyspie Saint Martin (dokładnie pół wyspy jest francuskie a pół holenderskie). Także gdyby ktoś miał kaprys wybrać się na Karaiby służę kontaktem (apartament kosztuje 550$ na tydzień więc cena choć nie taka jak na Ukrainie nie jest zła).

Takie nieoczekiwane, sympatyczne spotkanie na koniec naszej wycieczki bardzo mi się podobało zwłaszcza, że udało nam się pomóc przemoczonemu francuzowi :) Nie omieszkałem nawet powiedzieć mu, że jest dopiero piątym francuzem którego znam który zna jakiś język poza francuskim, nieco nie obruszył ale tylko odrobinę bo dobrze wiedział, że znaleźć francuza który mówi nie tylko po francusku wcale nie jest łatwo.

 

Posiedzieliśmy w barze jeszcze chwilę, żeby mieć pewność, że francuz znalazł hotel i nie wrócił ;).

Zanim poszliśmy spać pożegnaliśmy się jeszcze z Leonami bo mieli zamiar wyjechać w środku nocy w nadziei na sprawne przekroczenie granicy. Obiecaliśmy, że zjemy śniadanie również za nich i poszliśmy spać.

Spanie nie było może najłatwiejszym zadaniem bo odgłosy wesela, których zupełnie nie było słychać w barze w naszym pokoju jednak dawały się we znaki ale w przerwach w muzyce jakoś udało nam się wytrzymać do rana (o szóstej wesele ucichło definitywnie)

 

Dzień 4

3 czerwca - niedziela

 Wstaliśmy dość wcześnie i już o ósmej zeszliśmy na śniadanie. Oczywiście nie wyspaliśmy się tej nocy rewelacyjnie bo spać mogliśmy tylko w przerwach kiedy goście weselni “chodzili na jednego”. Śniadanie było tym razem wyjątkowo w bardzo komfortowych warunkach, poza nami w hotelu była chyba jeszcze tylko jedna wycieczka z Polski (nie licząc gości weselnych, którzy najprawdopodobniej jeszcze spali) i tym razem mieliśmy swobodny wybór miejsc przy stole jak i pełny wybór jedzenia.

Najedliśmy się do syta i praktycznie od razu po śniadaniu opuściliśmy nasz pokój, oddaliśmy klucze w recepcji, zapakowaliśmy motocykle i ruszyliśmy w drogę.

Tym razem daliśmy nawigacji wolną rękę w wyborze trasy i nawigacja poprowadziła nas do przejścia granicznego w Medyce. Ta trasa miała niewątpliwą zaletę dużo lepszej jakości drogi a przy tym zwłaszcza bliżej granicy mogliśmy podziwiać wymalowane w żółto-niebieskie pasy (barwy Ukrainy) słupy i krawężniki. Nie można nie wspomnieć o pogodzie, która tego ranka mogła dawać powody do niepokoju, niebo było dość dokładnie zaciągnięte chmurami i od czasu do czasu pojawiała się bardzo delikatna mżawka. Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego jak wygląda mżawka od razu tłumaczę, że mżawka to opad atmosferyczny o kroplach tak małych, że może je porwać wiatr. Skutek jest taki, że idąc z parasolem podczas opadu mżawki możemy być bardziej mokrzy niż bez parasola.

Do granicy stała oczywiście całkiem słusznych rozmiarów kolejka, którą oczywiście ominęliśmy stając przed samą bramą przejścia granicznego. Znana już procedura rozpoczęła się na nowo, żołnierz dał nam talony na, które mieliśmy zbierać kolejne pieczątki. Jedyną odmianą było  zapisane w talonie marki mojego motocykla cyrylicą (a pierwszą literą było “sz”). Ku naszemu zaskoczeniu na tym przejściu granicznym do okienka kontroli nie ustawiały się kolejki Ukraińców, może było tak dlatego, że czynnych było sporo bramek i odprawa poszła całkiem sprawnie. Warto dodać, że busy które miały swoją kolejkę były bardzo skrupulatnie kontrolowane, z oglądaniem podwozi lusterkami. Na pasie pomiędzy Ukrainą i Polską ruch z wszystkich stanowisk kontroli zwężał się do jednego pasa. Na początku tej strefy Ukraińscy żołnierze zabrali od nas talony i powoli przesuwaliśmy się do Polskiej strefy. Wjazd na Polską stronę odbywał się cyklicznie, co jakiś czas szlaban się podnosił i kilka pojazdów mogło przejechać na naszą stronę. Dokładnie w połowie “strefy niczyjej” nastąpiło przedziwne zjawisko z asfaltu uciekły wszystkie dziury i stała się gładka jak stół :).

Kiedy szlaban i pilnujący go pogranicznik wpuścili nas już do Polskiej strefy kolejka znów się rozdzielała, większość przekraczających granicę stała w kolejce oznaczonej “all passport”, natomiast my szukaliśmy kolejki oznaczonej “EU”.  Jak nietrudno się domyślić, kolejka “EU” była znacznie krótsza i przed nami do okienka odprawy stał tylko jeden samochód. Odprawa w naszym przypadku była formalnością choć musieliśmy otworzyć kufry w motocyklach i zapewnić odprawiającego nas Pana, że nie przewozimy papierosów a alkohol jedynie w symbolicznych a co za tym idzie, dopuszczonych ilościach (nie było to trudne zadanie bo bagaż mieliśmy tylko w kufrach centralnych).

Trzeba dodać, że samochód, który był kontrolowany przed nami (na niemieckich tablicach), był kontrolowany bardzo dokładnie, pasażerowie musieli nawet wyciągać zawartość ze swoich plecaków, także nasi pogranicznicy traktują swoją pracę bardzo serio (może to wynikać z tego, że jesteśmy na wschodniej stronie granicą Unii Europejskiej a może dlatego, że na większości naszych przejść granicznych kontroli nie ma wcale i tu mogą się zrealizować zawodowo).

Tym razem przekroczenie granicy zajęło nam 45 minut. Ciekawa sytuacja ma miejsce tuż za naszym przejściem granicznym, gdzie pod Biedronką Ukraińcy sprzedają to co udało im się przez granicę przewieźć. Tego ranka była to z pewnością jedna z nielicznych Biedronek której parking był pełny ;).

Oczywiście kolejka pojazdów oczekujących na przekroczenie granicy od Polskiej strony była kilkukrotnie dłuższa niż ta od strony Ukrainy a w kolejce dominowały lawety z samochodami (w większości już wiekowymi).

Kilkanaście kilometrów za granicą wjechaliśmy na autostradę, którą jechaliśmy aż do Rzeszowa, potem jechaliśmy przez Ostrowiec Świętokrzyski, Radom i dotarliśmy do domu.

 

Podsumowanie

Ani razu nie wspomniałem ile przejechaliśmy kilometrów. W sumie nasze motocykle pokonały około 800km, do tego około 200km przejechaliśmy samochodem Uli i Leona podczas wycieczek do Lwowa.

Jak na nasze dotychczasowe wypady kilometry raczej niewielkie ale takie było założenie bo nie mieliśmy za wiele czasu na jazdę a więcej na zwiedzanie.

To co muszę koniecznie szerzej opisać to nasz hotel, być może było jeszcze przed głównym sezonem bo oglądając ich ulotkę reklamową trudno nie wybuchnąć śmiechem.

Pozwolę sobie zacytować fragment: “Kelnerzy z obszernego menu pomogą Państwu wybrać potrawy , zgodnie z Waszym smakiem i gustem” - chciałoby się odpowiedzieć, pod warunkiem, że kuchnia będzie pracować :).

Generalnie za jakość obsługi hotel zarobił u nas kilka minusów, podobnie zresztą jak obsługa w Lwowskich restauracjach  gdzie nagminnie kelnerzy mieli problem z policzeniem ilości potrzebnych sztućców, ale wszystkie minusy rekompensuje cena.

Niewykluczone, że problem “przymulonej obsługi” dotyczy tylko okolic Lwowa, bo nic takiego nie zauważyłem podczas pierwszej wizyty na Ukraińskim zakarpaciu, podobnego zdania był spotkany ostatniego dnia francuski rowerzysta (również był zdania, że na zakarpaciu jest pod tym względem zupełnie inaczej a całkowicie zachwycony był Rumunią).

Podsumowując, zdecydowanie polecam ten kierunek i zdecydowanie warto tam jechać motocyklem (chyba, że ktoś znajduje przyjemność ze stania w kilometrowych kolejkach).

W naszych planach wyjazdowych na przyszłość Ukraina jak najbardziej jest i tym razem będzie to zupełnie inny region tego kraju.