Przygotowania

Plan na tegoroczne wakacje był dość prowizoryczny. Kierunek raczej na Bałkany, które już znamy i wiemy czego się spodziewać (przede wszystkim finansowo).

Wyjątkowo musimy porzucić nasz zwyczajowy termin wrześniowy (Sylwia we wrześniu musi być na miejscu) i jedziemy w sierpniu. Już czuję jak będzie gorąco i tłoczno. Na pomyśle wyjazdu w sierpniu korzystają znajomi Leon i Ula, więc jedziemy w cztery osoby. Dla urozmaicenia może zaczniemy od Grossglocknera jak pogoda będzie sprzyjać.

Kiedy już mamy wstępnie dogadaną datę, kierunek i załogę wpada myśl, skoro na południu będzie gorąco, może lepiej pojechać na północ.

No oczywiście odpada bo raz, że tam jest drożej a dwa, że już się umówiliśmy z resztą ekipy, że jedziemy na Bałkany.
Do wyjazdu jeszcze sporo czasu a już wiemy, że jedzie z nami tylko Leon. Zawsze jedna osoba mniej ułatwia sprawę, rzucam Leonowi, że może jednak kierunek północny?
Sylwia raczej jest sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, koszty mogą być niebotyczne.
Tak bardziej z ciekawości sprawdzam potencjalne koszty i wcale nie wychodzi tak tragicznie. Paliwo w tym roku ma umiarkowane ceny więc nawet w drogiej Skandynawii jest tańsze niż we Włoszech dwa lata temu. Kempingi są na podobnym poziomie cenowym a mogą być nawet tańsze ze względu na prawo dostępu do natury (najtańsza sieć kempingów allemansrätten). Ale nic, czekam co powie Leon bo tak czy inaczej budżet raczej będzie większy niż na Bałkany. Leon ma dwie informacje, pierwsza: kierunek skandynawski chętnie ale musi uzbierać kasę a druga: jednak odpuszcza wyjazd z nami w tym roku.

Wracam do tematu z Sylwią i mimo początkowej niechęci do tego kierunku jest za!

 

Właściwe przygotowania.

Na pewno potrzebujemy cieplejszych śpiworów. Nasze ultra małe śpiwory są genialne na południu europy ale minimalna temperatura otoczenia kiedy można w nich spać bez ryzyka hipotermii to 12C (teraz już wiem, czemu zmarzłem okrutnie w Austrii, Bieszczadach czy na Ukrainie, kiedy temperatura wahała się około 5-6C).

Wybór padł na markę Fjord Nansen, model Drammen. Zakres temperatur powinien być ok, cena też jest w miarę jak na markowy sprzęt. Wadą jest niestety duży rozmiar. Wciśnięcie dwóch śpiworów do kufra byłoby wykonalne ale kufer już byłby pełny, a przydałoby się jeszcze kilka rzeczy zmieścić (jak choćby materac). Kupujemy fajna torbę bagażową Kappa, mieści się w niej praktycznie wszystko co normalnie byłoby w kufrze (dwa śpiwory, materac i jeszcze jest trochę rezerwowego miejsca). Torbę dostanie Sylwia na siedzenie BMW a miejsce w kufrze będzie na większe zapasy żywności (niestety dość drogiej w krajach skandynawskich).

Przymierzam się też do wyboru trasy, sprawdzam ceny promów i przypadkiem udaje mi się zaoszczędzić 19Euro. Z wybrzeża Szwecji do Norwegii płynie prom a linia, która go obsługuje oferuje darmowy kurs właśnie na tej linii pod warunkiem zapisania się do ich klubu. Oczywiście zapisanie się jest całkowicie darmowe. Przepłynięcie tym promem pozwala na ścięcie 257km (lub 120 wybierając inny prom), co przy dwóch motocyklach daje już całkiem ładną oszczędność (parę noclegów na kempingu).


Przypominam sobie wszystko co kiedykolwiek czytałem o północy, przypominają się książki Centkiewiczów. Przypominam sobie postać Fritjofa Nansena (którego nazwisko firmuje nasze nowe śpiwory). Po nocach śnią mi się już te białe niedźwiedzie, renifery i fiordy jedzące mi z ręki.....

04.08.2017

Dzień zero - 480km

"Piaseczno jest wszędzie"

Piaseczno -  Złocieniec - Piaseczno, kemping "Wajk"


Udaje na się wyjechać już w piątek 4 sierpnia.  Około 13 jesteśmy już na trasie. Ten jeden dzień więcej wykorzystujemy żeby odwiedzić grób Roberta (znajomego motocyklisty), czyli wybieramy kierunek Złocieniec.

Przypadek sprawia, że chyba najbliższy kemping jest w miejscowości Piaseczno nad jeziorem Drawsko.

 

Dojechaliśmy do celu ok 18:30,

kemping ma bardzo dobre opinie w internecie i faktycznie widać,  że jest popularny. Na szczęście nasz na nasz niewielki namiot nie potrzebuje dużo miejsca.  

 

 

Rozbijamy się i jednym motocyklem jedziemy do Złocieńca.  Wskazówki jak odnaleźć grób Roberta są bardzo "precyzyjne" i obchodzimy cmentarz tylko dwa razy zanim znajdujemy właściwe miejsce.

 

Chwila zadumy nad grobem,  ten wyjazd w duchu dedykuję Robertowi.

Jest już koło 20tej kiedy idziemy na późny obiad do restauracji Wenecja (dzięki czemu wyjechaliśmy z Piaseczna,  byliśmy w Wenecji i wróciliśmy do Piaseczna jednego dnia,  tylko kilometry trochę małe.)

 

 05.08.2017

Dzień pierwszy - 363 km

"Bałtyk po niemiecku"

Piaseczno (kemping Wajk) - Rostock (Haschenkamp)

 

Wstajemy około siódmej.

Jemy śniadanie, fotka poniżej pokazuje jak bardzo jestem zadowolony:

 

Zwijamy obóz i ruszamy w kierunku Świnoujścia. Po drodze szybkie ostatnie przed wyjazdem zakupy w Polsce. Przed wyjazdem na prom jeszcze tankowanie,  niestety każdy kolejny litr paliwa będzie droższy. Przeprawiamy się promem w Karsiborze.  Na promie krótka rozmowa ze spotkaniami motocyklistami. Wyrwali się z Kostrzyna nad Odrą (Woodstock), posiedzieć na plaży w Świnoujściu.  Zjeżdżajmy z promu i po chwili jesteśmy już za granicą.  Celowo unikamy autostrad,  nie spieszy nam się dziś wcale.
Do Rostocku na kemping docieramy około 17stej. Kemping super kameralny poza nami nie ma tu żywego ducha :)  Cena też nie zabija (17 EUR)

 

Rozbijamy się, robimy kolacje,  ustalamy plan na jutro.  Bilety na prom mamy na 9:00 a po drodze jeszcze chcemy zatankować, także choć do promu mamy 13km, koło 8mej będziemy chcieli już wyjechać.
Kiedy już leżymy w namiocie słychać ostrzenie kosy, Sylwia żartuje, że już wiadomo czemu jesteśmy sami na tym kempingu.

 

 06.08.2017

Dzień drugi - 294km na kołach

"Źle się dzieje dzieje w państwie Duńskim"
Rostock (Niemcy) - Gedser (Dania) - Kopenhaga (Dania) - Mellbystrand (Szwecja)

 

Budzik dzwoni o 6:30

Wstajemy,  ubieramy się ją zwijam obozowisko a Sylwia szykuje śniadanie. Tym razem jemy liofilizowanego gotowca.  Zalać gorącą wodą, poczekać 5 minut i wsuwać.  O ósmej opuszczamy kemping. Na prom mamy 13km. Tankujemy jeszcze do pełna i około 8:30 jesteśmy na przystani promowej. Jest spora kolejka w której musimy stać mimo tego,  że bilety już mamy.  W kasie dostajemy voucher na napoje na promie i informacje,  że prom ma opóźnienie 70min z powodu awarii prądu w Danii.

 

Przez półtorej godziny czekamy w porcie.  Przed nami miejscowi, chłopak i dziewczyna na aprilili. Obok nas stoi autokar z Macedonii wśród jego pasażerów powszechna uwagę wzbudza obecność flagi Macedonii na moim kufrze.

 

 

W końcu nadchodzi długo wyczekiwany moment i wjeżdżamy na prom. Wjeżdżamy oczywiście na pięterko, po podjeździe, który wyglądał jak skocznia dopóki nie podpłynął do niego prom.

 


 

Pierwszy w życiu wjazd na tak duży prom, dostajemy pasy do przypięcia motocykli i dobrą chwilę trwa zanim możemy przejść na wyższy pokład. Poza nami jeszcze trzy motocykle jeden z Niemiec (ta czerwona aprilia) i dwa chyba z Rumunii (chyba bo stoją za nami i wnioskuję to tylko z ich rozmowy)

Na promie pijemy kawkę i siedzimy na słonecznym pokładzie.

 

 

Ciekawe co czuje załoga tej małej żaglówki:

 

 

Prom jest bardzo nowoczesny o napędzie hybrydowym i faktycznie silnika wcale nie słychać ani nie czuć. Kiedy zwiedziliśmy już chyba cały prom z głośników pada komunikat: dobijamy do Gedser!

Schodzimy do motocykli, odpinamy pasy i szykujemy się do opuszczenia promu.

Wyjazd z promu robi na nas spore wrażenie,  widzimy jak podnosi się dziób promu,  opuszczają barierki i pomost,  niestety nikt z nas nie jest przygotowany by zrobić zdjęcie czy nakręcić filmik.

Dania, droga wąziutka ale równa,  wszyscy karnie pilnują ograniczeń prędkość (mandaty są tu bardzo wysokie, znajomy z Rumunii za przekroczenie o 10km/h został pozbawiony 300Euro).  

Muszę przyznać, że miałem całkiem dobry "wywiad" czego mogę się spodziewać po Danii. Tak się przypadkiem ułożyło, że córka znajomego ma narzeczonego Duńczyka (żeby było ciekawiej poznali się w Chinach). Dosłownie kilka dni przed wyjazdem miałem okazję z nią porozmawiać i oto czego się dowiedziałem:

  • w Danii pada, zazwyczaj niezbyt intensywnie i niezbyt długo ale za to bardzo często
  • w Danii nie ma komarów :)
  • Duńczycy bardzo dużo jeżdżą na rowerach (wzmiankowany duński narzeczony, ma ponad 20km do pracy i jeździ rowerem, nie ma samochodu)
  • Kopenhaga jest jednym z ostatnich miast Europy gdzie pojawiły samochody! Dzięki temu jest bardzo dużo ścieżek rowerowych bo większość dawnych traktów konnych jest zamienionych na ścieżki rowerowe
  • w Danii ściśle przestrzega się przepisów drogowych i co ważne, w Danii nie wolno trąbić jeśli faktycznie nie występuje zagrożenie życia (teraz sobie wyobraźcie co przeżył duński narzeczony na wakacjach w Rumunii gdzie był w tym roku)
  • w Kopenhadze warto zobaczyć Nyhwan, stary port zamieniony w prawdziwą atrakcję dla turystów (i miejscowych).
  • Po drodze do małej Syrenki (nota bene nie wcale nie polecanej) warto przejechać przez Amalienborg, gdzie są cztery pałace w których mieszka Duńska Królowa)
  • Na lunch w Kopenhadze warto zjeść Smørrebrød (takie Duńskie uliczne jedzenie)

Do tego warto też dodać jedną relację z ekspresowego zwiedzania Danii: http://jarekspychala.com/43-Klawo_jak_cholera

Do kompletu informacji o Danii dołożę od siebie trochę historii wyczytanej w książce Waldemara Łysiaka pod tytułem "Poczet "Królów Bałwochwalców" - opowiadających o władcach słowiańskich panujących na ziemiach Polski przed przyjęciem chrześcijaństwa. Otóż jeden z naszych władców, Wizymir, tyle razy najeżdżał Danię dorobił się przydomka Danogromca (co ciekawe, kazał sobie składać hołd i jako gwarancję poddaństwa uprowadził córkę ówczesnego króla Danii którą potem sprzedał - nasi zawsze mieli fantazję).

 

Dojeżdżamy do autostrady, która prowadzi nas do samej Kopenhagi.  W Kopenhadze niestety musimy trochę postać w korku, droga jest remontowana i zwężona.

 

 

Przejeżdżamy przez Nyhvan kolorowy port,  jedna z rekomendowanych atrakcji:

 

 

Port naprawdę wygląda super i trochę żałuję, że wszystkie miejsca parkingowe były obstawione i nie zatrzymaliśmy się na chwilę.

 

 

 

Potwierdza się informacja o ilości rowerów w Kopenhadze (warto dodać, że rowerzyści choć są uprzywilejowani nie uważają się za święte krowy jak np. w Amsterdamie gdzie nawet czerwone światła nie są respektowane - no dobra sam jeżdżąc rowerem po Amsterdamie też tak robiłem)

 

 

Chcielibyśmy też przejechać pod pałacem Duńskiej królowej ale ulica była zamknięta, zobaczyliśmy za to wycieczkę na segway-ach:

 

W oddali za barierkami widać pomnik z koniem między pałacami:

 

Droga zamknięta, zawróciliśmy i pojechaliśmy zrobić zdjęcie Kopenhaskiej syrence. Tak dokładnie to jest posąg małej syrenki z bajki Andersena ale stał się symbolem tego miasta (pewnie dlatego, że pomnik ufundował właściciel browaru produkującego prawdopodobnie najlepsze piwo ;)).

Przy małej syrence znów spotykamy wycieczkę segway-owców:

Przy syrence spory tłum także robimy tylko zdjęcia:

 

 

 

Syrenka uwieczniona, jedziemy dalej w kierunku Helsignør gdzie mamy prom do Szwecji i ostatni punkt zwiedzania Danii czyli Kronoborg -  zamek Hamleta (warto dodać, że między Kopenhagą a Helsignør oczywiście padało i co ważniejsze szybko przestało a słońce wróciło).

 Oczywiście Hamlet jako postać fikcyjna tak naprawdę nigdy tu nie był ale w słynnej sztuce Williama S. właśnie tu zastanawia się: "być albo nie być?" (ewentualnie w innej, mniej znanej wersji tłumaczenia: "albo rybka albo pipka").

 

 

Robimy kilka zdjęć zamkowi, do środka nie wchodzimy ale dookoła z głośników słychać przejeżdżające powozy konne a nawet wystrzały z armat i jest naprawdę klimatycznie.

 

 

 

 

Zaraz Szwecja a my już zgłodnieliśmy idziemy do hali obok zamku gdzie jest jakaś impreza pod hasłem street food.  Można tu zjeść "tradycyjną Duńską" pizzę, czy równie tradycyjnego kebaba ale są też bardziej lokalne specjały czyli ryby. Wycinamy po porcji dorsza z frytkami, podany jest na udającym gazetę papierze i chyba to najświeższy dorsz jakiego w życiu jadłem, tu nie ma wątpliwości, że to z porannego połowu (jak w starym kawale, ten królik dziś rano jeszcze myszy łapał).

 

Płacimy około 100zl na nasze pieniądze ale ryba jest tak świeża i smaczna,  że cena nie ma znaczenia.

Najedzeni wsiadamy na motocykle i jedziemy na prom, bilety mamy kupione łączone razem z promem z Rostock (są trzy opcje, tylko do Gedser, razem z biletem ma Oresund - słynny most z Danni do Szwecji i trzecia opcja razem z promem Helsignør - Helsingborg i właśnie z tej opcji skorzystaliśmy przedkładając zamek Hamleta nad most Oresund).

 

 

 

 

 

I już jesteśmy już na promie "Aurora of Helsingborg". Na szczęście nie płynął do Odessy, zgodnie z planem płyniemy do Szwecji.

Na promie spotykamy szwedzkiego motocyklistę, przez interkom nadajemy wszystkim Szwedom imienia bohaterów książki "Dzieci z Bullerbyn", ten "wylosował" imię Bosse.

Chwilkę pogadaliśmy z Bosse o pogodzie (jemy gorąco i się rozbierał nam było raczej chłodno), spytał nas o to jak daleko jedziemy kiedy usłyszał słowo Nordkapp zaczął się dziwnie zachowywać.

Pogmerał w swoim "szwedfonie" i wrócił do nas twierdząc,  że to strasznie daleko. Odparliśmy,  że mamy tego świadomość i nie planujemy tam dotrzeć już jutro, mimo to nie chciał z nami więcej gadać (może baterie mu się kończyły).

 

Zjazd z promu to tym razem duże przeżycie. Lasse obsługujący przeprawę podnosi "paszczę" promu i barierki jeszcze zanim prom dobija do brzegu.

 

 

Nic tylko puścić sprzęgło i dać nura prosto do wody :)

 

Na szczęście udaje nam się zjechać z promu bez kąpieli

Jedziemy w kierunku Geteborga (drogowskaz trochę wprowadza w błąd bo Malmo mieliśmy za plecami)

Po siedemnastej zjeżdżamy na stację benzynowa.  Jest automatyczna i komunikuje się tylko po szwedzku. Jest to lekkie wyzwanie ale nie poddajemy się i już chwili daje paliwo i nawet tankujemy oba motocykle do pełna. Na zjeździe są drogowskazy na camping.  Jesteśmy już trochę zmęczeni choć kilometrów przyjechaliśmy tylko niecałe 300 to czekanie opóźniony prom trochę nam zabrało czasu i energii.

Kempingi są dwa.  Na jednym nie ma nikogo, na recepcji wisi kartka z telefonem.  Na drugim obsługa już jest na miejscu. Cena z kosmosu bo musimy kupić kartę kempingową żeby tu zostać (kemping jest tylko dla członków klubu ale za to karta ma dawać zniżki w całej Skandynawii, za wszystko wyszło około 180zł) . Mimo to zostajemy bo kemping jest nad samym morzem Północnym, ma plażę i dostęp do brzegu (oczywiście postanawiamy, że więcej nie śpimy w takich drogich miejscach)

 

Rozbijamy namiot i oczywiście idziemy nad morze Północne!

 

 

 

 

Generalnie prawie jak nad Bałtykiem (tak samo "łeb urywa")

 

Muszelki już nie całkiem takie same jak u nas

 

 

Na zdjęciach tak bardzo tego nie widać ale wiało tam przeokropnie. Było to jedyne miejsce gdzie wiatr utrudniał nam rozbicie namiotu.

Udało się dopiero jak przestawiliśmy motocykle tak, żeby dawały jakąś osłonę przed wiatrem (a i tak prawie całą noc gwizdało).

Po spacerze zwiedzamy kemping, jest tu nawet sklep i restauracja ale kolację jemy przy namiocie.  

Jutro znów musimy wstać o 6stej rano. O 11tej zaczyna się odprawa na promie w Strömstad. Co prawda prom odpływu o 12 ale nie wiadomo jak się drogą ułoży a do celu ponad 300km.

 

07.08.2017

Dzień trzeci

498km na kolach

"Szwedzie, jak Ci się wiedzie?"

Mellbystrand (Szwecja) - Strömstad (Szwecja) - Sandefjord (Norwegia) - Sigridnes (Amli, Norwegia)

 

Budzę się i sprawdzam zegarek jest 12 po szóstej a budzik nie dzwonił.  Mój błąd,  źle ustawiłem alarm w telefonie i mamy małe opóźnienie. Wstajemy,  zwijamy obozowisko,  jemy śniadanie w kuchni na kempingu i w drogę.  Do Strömstad mamy 335km na szczęście praktycznie cały czas autostradą.

Na początku dość skrupulatnie pilnuje ograniczeń prędkości,  potem jedziemy tak jak wszyscy czyli około 10-15km/h szybciej niż pozwalają ograniczenia ale cały czas staram się mieć przed sobą jakiegoś szybszego od nas Lasse, Bosse lub Olle :)

Po drodze zatrzymujemy się tylko raz, żeby się cieplej ubrać (o rozbieraniu się na jakiś czas przyjdzie zapomnieć). Jazda nie była ekonomiczna gdy dojeżdżamy do Strömstad w obydwu motocyklach palą się już rezerwy (choć u mnie w zbiorniku nadal jest około 5l paliwa).

Tankujemy (znów automat) i jedziemy na przystań.

Bilety już mamy, kolejki nie ma więc przy kasie musimy jeszcze tylko pokazać, że mamy paszporty (Norwegia przywróciła kontrole graniczne ale sprowadzają się do sprawdzenia dokumentów tożsamości, polskie dowody osobiste też działają) i już jesteśmy na nabrzeżu i czekamy na prom.

 

Poza nami jeszcze tylko dwaj motocykliści ze Szwecji (Lasse i Bosse)

 

Po niedługim oczekiwaniu wjeżdżamy na prom.

 

Na promie dostajemy od Lisy pasy do przymocowane motocykli i po małej walce motocykle są bezpiecznie zakotwiczone a my idziemy zwiedzać.

 

 

Ledwo wyszliśmy z pokładu pojazdów a prom ruszył patrzę na zegarek,  faktycznie już 12:00,  dobrze,  że się nie ociągaliśmy po drodze bo wszystko mamy dokładnie na czas.

Ta przeprawa, poza tym,  że dla nas za darmo, będzie jak dotąd najdłuższa. Wychodzimy na zewnątrz,  robimy zdjęcia podziwiamy widoki i piękna pogodę. Takie małe kamieniste wysepki są widoczne niemal przez całą drogę.

 

 

 

 

 

 

Niestety patrząc w kierunku Norwegii pogoda nie wygląda już tak dobrze. Ciemne chmury zwiastują mokre przywitanie z Norwegią

 

W ramach zwiedzania promu odwiedzamy sklep wolnocłowy.

 

Generalnie przy każdym towarze jest informacja jakim jest obłożony podatkiem i ile jest tańszy na promie. Na alkoholu oszczędność to niemal 60% a i tak jest duuuużo drożej niż u nas (już po obniżce o 60% za litr wódki trzeba zapłacić około 150zł)Ten prom choć okazały jest już leciwy, cały czas jeśli nie słychać dudnienia to chociaż czuć wibracje od silnika, szczególnie efektowne jest to w dziale z alkoholem gdzie butelki po prostu sobie dzwonią.

 

Prom płynie już godzinę a ma płynąć jeszcze 1,5h więc zwiedzamy restauracje.  Kupujemy po kiełbasce. Może nie była to najtańsza kiełbaska na świecie (na szczęście chyba również nie najdroższa) ale po zjeździe z promu nie będziemy od razu stawać na jedzenie.

 

Decyzja była słuszna, poza tym,  że nie burczy nam w brzuchach w Norwegii pogoda nie zachęca do postojów.

 

Dopłynęliśmy do Sandefjord, zjeżdżamy z promu i ponownie musimy się pochwalić posiadaniem paszportów.

 

 

 

Co prawda na promie założyliśmy góry przeciwdeszczówek ale mimo wszystko spodziewaliśmy się mniejszych opadów. Zatrzymujemy się i wkładamy również spodnie.  Niebo zasnute ciężkimi chmurami.  Perspektyw poprawy pogody nie ma ale i tak jedziemy. O dziwo po 100km deszcz zanika i nawet zaczyna być widać kawałeczki błękitnego nieba.  Kiedy słońce wyszło na dobre, zaczynamy się rozglądać za noclegiem.

Kiedy stajemy żeby popatrzeć w nawigacji, stajemy równo pod drogowskazem na kemping. Jedziemy tam, zobaczymy co to, za miejsce i dlaczego takie drogie.  Po drodze widzimy fajną polankę jak się nam nie spodoba na kempingu to tu wrócimy.

Na kempingu obsługi brak,  tylko informacja z numerem telefonu.  Ponieważ nie chciało nam się telefonować po Norwesku wracamy na wcześniej upatrzone pozycję.

 

 

 

Miejsce jest super i za darmo.  Rozbijamy namiot, Sylwia przygotowuje swoje popisów danie wyjazdowe  czyli kuskus z tuńczykiem. Kilka rzeczy wymaga wysuszenia więc rozwieszam sznurek między, drzewami. Trochę dokuczają nam komary więc na szybko próbujemy rozpalić ognisko, drewno jest mokre (tu też niedawno padało) i ogień co chwila przygasa. Zanurzam patyk w zbiorniku paliwa, Sylwia zwraca uwagę żebym nie zapaprał paliwa ale dokładnie sprawdziłem i patyk był czysty (choć nie powiem zawahałem się czy na pewno powinienem tak robić).

Odrobina benzyny oczywiście pobudziła ogień ale znów na bardzo krótko. Zbawienne okazało się opakowanie po zupce w proszku :) Papier pokryty folią aluminiową palił się mocno i na tyle długo, że potem już tylko musieliśmy donosić drewna (choć ognisko było raczej w typie traperskim)

 

 

Jak widać Sylwia ma do dyspozycji dmuchaną kanapę na to nie koniec luksusów, do dyspozycji mamy bieżącą wodę (oczywiście ciepłą i zimną jak widać po polorach kranów)

 

A także telewizor z ulubionym serialem :)

 

Idziemy spać. Dobranoc.

 

 

08.08.2017

Dzień czwarty

280km

Prawdziwy killer ma pompę

Sigridnes -  Stavanger (cały dzień w Norwegii)

 

Spało się super i rankiem nie było kolejki do toalety :)

Dziś nie musimy się spieszyć na prom więc wstajemy około 7mej.

Bez pospiechu zwijamy obozowisko, jemy śniadanie (z resztkami chleba z Polski)  i w drogę.

Do Stavanger mamy niecałe 300km. Nawigacja przewiduje,  że będziemy na miejscu koło 13stej, W Stavanger mamy tylko cyknąć fotkę pod monumentem Sverd i Fjell i ruszyć w kierunku drogi Troli. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów zatrzymujemy się na stacji benzynowej i na pierwszą wizytę w Norweskim spożywczaku (Rema 1000).  Kupujemy najtańszy chleb za 20koron (około 10zl, przeciętna cena jest dwukrotnie wyższa),  ceny jedzenia są raczej nie nasza kieszeń ale już wiemy co kupić jak skończą nam się zapasy z Polski (makaron i konserwy rybne, głównie tuńczyk, są w miarę rozsądnych cenach).

 

Droga dziś wiedzie przez górskie malownicze ścieżki,  są tunele i ogólnie na widoki trudno narzekać.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kiedy jesteśmy już około 30km od Stavanger zatrzymujemy się na obiad.  Zupka z torebki,  konserwa z Biedronki i Norweski chleb.  Chleb może nie wart aż 10zl ale naprawdę bardzo dobry.

Miejsce było bardzo malownicze za plecami był potok a większość zaparkowanych samochodów przywiozła w to miejsce amatorów moczenia kija.

 

Posileni ruszamy ale udaje się nam przejechać tylko kilka kilometrów,  mój motocykl zaczyna szarpać aż w końcu gaśnie. Rozpędem udaje się jeszcze zjechać z drogi na jakiś szutrowy podjazd.  Znam swój motocykl dość dobrze,  kanapa do góry,  odkręcam plastikowy element i odpinam przewód paliwowy od pompy.  Przekręcam kluczyk i….  Nic.  Paliwo powinno sikać a tu nawet kropla nie leci.

 

Właśnie tu naprawialiśmy motocykl pierwszy raz:

 

No pięknie,  padła pompa….  No ale może jednak nie, sprawdzam czy jest zasilanie. Prąd jest ale nie jestem pewny działania przekaźnika pompy, obchodzę do i efekt jest ten sam.  Nic trzeba wyciągnąć pompę,  nawet jeśli będzie trzeba wezwać assistance to od razu powiem co będzie potrzebne do naprawy. Odkręcam plastiki,  Sylwia w tym czasie przepompowuje ile się da paliwa ode mnie do siebie (zawsze  wożę pod kanapa rurkę i ręczna pompkę).  Ściągam zbiornik,  odkręcam pompę, rozbieram ją.  Już na pierwszy rzut oka podejrzany był umieszczony w pompie filtr paliwa. Zdejmuję go i myję w benzynie.  Faktycznie był brudny,  nowy filtr leży w domu ale w zimę  nie chciałem w domu smrodzić benzyną, teraz żałuję, że nie zrobiłem tego na wiosnę.  Sprawdzamy pompę i działa!  Składamy wszystko (tak tak, Sylwia też bierze w tym czynny udział) straciliśmy ponad godzinę….  Jedziemy i po paru kilometrach powtórka z rozrywki.  Tym razem takiego fajnego ego zjazdu nie ma.  Pobocza też brak.  Pcham motocykl,  Sylwia jedzie za mną z włączonym awaryjnymi. Zatrzymuje się motocyklista ze Szwecji,  pyta co się stało. Mówi,  że w Stavanger  jest serwis suzuki.  Mówię mu,  że mam assistance także dzięki za informacje.  Odjeżdża a mi się udaje dopchać motocykl do zjazdu na plac przy drodze (daleko nie było ale bagaż też robi swoje). Jeszcze zanim udało mi się zjechać po drugiej stronie drogi Norweska dziewczyna przekrzykując przejeżdżające samochody pyta czy potrzebujemy pomocy.  Oczywiście dziękuję i zabieram się za rozkręcanie. Na plac podjeżdża samochód, Pan pyta czy zabrakło paliwa.  Znów dziękujemy i tłumaczymy,  że problem jest gdzie indziej.  

Z gospodarstwa po drugiej stronie ulicy przechodzi Norweg i pyta czy może pomóc.  Oferuje narzędzia,  ponownie dziękujemy Pan mówi,  że w razie czego jest do dyspozycji, może pożyczyć klucze itp.

Pompa wyjęta podłączona na krótko,  raz działa raz nie.  Pukam rękojeścią śrubokręta w obudowę dobre kilka minut, jakimś cudem ta metoda przynosi efekty, teraz pompa działa za każdym razem! Składamy i ruszamy.

 

Do Stavanger dojeżdżamy około 19stej. Parkujemy przy monumencie Sverd i Fjell.

Miecze są trzy ale Sverd i Fjell to nie są ich imiona, po norwesku oznacza to nic innego jak miecze w skale. Monument wzniesiono dla upamiętnienia bitwy z 872r, która stała się przyczynkiem do zjednoczenia Norwegii w jedno królestwo. Pomnik ma być symbolem pokoju bowiem miecze są osadzone w skale aby już nigdy ich nie używać. Muszę też dodać, że o tym miejscu powiedział mi nasz syn Maks i miejsce to jako ostatnie zostało dodano do "programu wycieczki".

 

 

 

 

 

Zanim ruszymy dalej szybka narada co robimy. Sylwia słusznie zauważa, że trochę się spociłem i cały czas jestem trochę brudny (oczywiście umyłem ręce ale tak raczej na szybko bo liczyłem się z kolejnym rozbieraniem motocykla) więc dobrze byłoby zatrzymać się na kempingu i skorzystać z prysznica. Nawigacja znajduje kemping w Stavanger. Ruszamy i po kilku minutach jesteśmy na kempingu. Nastawiam się, że raczej zaraz stąd pojedziemy bo widzę basen co zazwyczaj od razu podnosi cenę kempingu.

 

Idziemy do recepcji i przeżywam pozytywny szok, za namiot tylko 100NOK (niecałe 50zł). W dodatku płaci się tylko za namiot, motocykle i nasze skromne osoby są już w cenie.

Dodatkowo dostajemy na recepcji dwie monety 1NOK jako żetony na gorącą wodę do prysznica.

Skoro idzie tak dobrze pytam o adres sklepu z częściami motocyklowymi. Bez problemu dostajemy namiar na miejsce o nazwie "Bikerstreet".

Rozbijamy namiot i idziemy na krótki spacer po Stavanger  a dokładnie dookoła parku miejskiego w którym jest basen (miejski a nie kempingowy) i właśnie kemping. Jeszcze takiego rozwiązania nie widziałem, przez uliczki parku spacerują ludzie a obok stoją namioty, przyczepy kempingowe i kampery. Jest nawet polska przyczepa z Niewiadowa na niemieckich blachach. 

 

Spacer kończymy nad stawem w parku, po którym pływają łabędzie i kaczki.

 

Kontaktuję się smsowo z Maksem, w domu w garażu leży sprawna pompa paliwa, proszę Maksa by ją odszukał i sprawdził możliwości wysyłki kurierskiej do Norwegii.

Zjadamy kolację,  kąpiemy się, wykorzystujemy gorącą wodę żeby zrobić pranie (ogólnie większa część podróży przejechaliśmy susząc różne części garderoby na kufrze, najczęściej majtki)

Kiedy  jedliśmy kolację niedaleko naszego namiotu rozbili namiot Rosjanie, generalnie nie wspominałbym o tym ale dość głośno się zachowywali.

Z kolei w namiocie obok śpi holenderka, która przyjechała tu na bandicie, sprawdzam w internecie i okazuje się, że jej pompa prawdopodobnie pasowałaby do mojego motocykla. Niestety Pani z Holandii jak na złość nie chce postąpić stereotypowo i odurzyć się trawką ;)

 

 

09.08.2017

Dzień 5

426km na kołach

"Kumulacja!"

Stavanger - Sogndal (kemping Uteplassen albo Selseng, trudno ustalić, cały dzień w Norwegii)

 

Wstajemy,  niestety kropi deszczyk. Idziemy do stolików koło kuchni na śniadanie.  

Ustalamy plan działania.  Najpierw zajdziemy do sklepu i zobaczymy czy i za ile da się tu kupić pompę. Potem pojedziemy w kierunku Trollstiegen. Deszczyk ustaje i zaczynam zwijać namiot więc znów zaczyna kropić.  Ubrani w przeciwdeszczowe jedziemy do sklepu.  Oczywiście  deszcz ustaje a my się gotujemy. Sklep jest raptem 4km od kempingu, duży salon i niestety firmowy (o ile pamiętam Suzuki, Honda i chyba jeszcze coś z Włoskich marek)

Wchodzę, odnajduję dział serwisowy suzuki i rozmowa wygląda tak:

- dzień dobry, mam mały kłopot motocyklem czy może mi Pan pomóc (w tym czasie szukam w kieszeni kartki z zapisanym numerem katalogowym całego agregatu a w telefonie rysunku na którym jest sama pompa - niestety bez żadnego numery katalogowego)

- dzień dobry, oczywiście, że można ale dziś nie mamy wolnych miejsc w serwisie.

- a to się dobrze składa bo ja chcę kupić jedną część, z zamontowaniem sam sobie dam radę

 - (zdziwienie numer 1 w oczach sprzedawcy) a to OK, co potrzeba?

- potrzebuję pompy paliwa, ale nie całego agregatu z czujnikiem poziomu paliwa tylko samej pompki, która jest tam w środku (i pokazuję w telefonie o który element chodzi. Dodaję też, że niestety nie znam numery tej części tylko całego agregatu).

- (Pan którego nazwałem w myślach Servisonem, otworzył w komputerze dokładnie ten sam katalog części, który miałem otwarty w telefonie i rozłożył ręce) niestety ta część nie ma numeru katalogowego więc nie jest dostępna osobno.

- a może jest osobno do innych motocykli suzuki, do Burgmana 400 albo do dużego Bandita?

- (Servison przeszukał odpowiednie katalogi ale niestety też nic nie znalazł) niestety również nie ma numerów katalogowych.

- a ile by Pan sobie winszował za ten cały agregat i czy jest na miejscu?

- jedyne 5000NOK (jakieś 2500zł - cena podobna jak w Polsce w serwisie) i na miejscu nie mamy, jest w centralnym magazynie w Oslo, mogę sprowadzić w ciągu 48godzin.

- W ciągu 48 godzin chciałbym być daleko stąd, gdzie ewentualnie są jeszcze salony w drodze na północ?

- o tutaj (i dostałem namiar na salon w Bergen - nie mieliśmy tej miejscowości w planach ale gdyby pompa zdechła definitywnie mogłoby to mieć znaczenie).

- To dzięki za pomoc, u nas można kupić samą pompkę za mniej niż 200NOK, ale pewnie wasi mechanicy nie daliby rady jej wymienić. Do widzenia  ;) (no dobra wcale tak nie powiedziałem bo Servison generalnie był bardzo miły i naprawdę chciał pomóc ale powiedziałem, że w polowych warunkach przy drodze  dwa razy wyjąłem agregat pompy, rozebrałem i po oklepaniu pompki jadę dalej - zdziwiona mina numer 2 jest nie do opisania)

Nie będę ukrywał, że mniej więcej tego się spodziewałem (ceny i braku pompy na miejscu). Gdyby pompa była na miejscu zadzwoniłbym do assistance i negocjował zakup pompy z ubezpieczenia ale pompy nie było. Czekać bezczynnie po prostu mi się nie chciało. Jeśli pompa zdechnie na amen wtedy i tak będę musiał poczekać więc dajmy pompie szansę :)

 

Jedziemy, po drodze zakupy w spożywczym. Zanim wyjeżdżamy ze  Stavanger po drodze tunel! Jak pompa zdechnie w tunelu będzie super! Ale nie zdechła, żartuję potem przez interkom, że to dzięki temu, że przez cały tunel modliłem się do Boga pompy.

Za Stavanger postój na tankowanie (jak teraz pompa padnie kilka litrów paliwa po 8zł/l pójdzie na straty). Tym razem automat (pierwsze tankowanie w Norwegii było na stacji z normalną obsługą). Pierwsze miłe zaskoczenie, kiedy automat dostał kartę do paszczy od razu zaczął się komunikować po Polsku! Sprawdzaliśmy jeszcze później kilka razy i na każdym automacie Shella było tak samo, w dodatku było tam też najtańsze paliwo.

Warto też dodać, że w Szwecji i w Norwegii automaty działają tak, że wbija się PIN i trzeba zabrać kartę a potem tankuje się tyle paliwa ile się chce. Autoryzacja karty i obciążenie konta następuję dopiero po zakończeniu tankowania, wtedy też jeśli chcemy, automat drukuje potwierdzenie (ciekawe co się dzieje jak nie ma kasy na koncie, pewnie przybywa policja, zakuwa w dyby i do wtrąca lochu ale nie sprawdziliśmy tej opcji)

Droga się skończyła i wjeżdżamy na prom z Mortavika do Arsvågen.
Prom nie płynie długo ale widoki są super, chyba mają tu jakąś fabrykę albo hodowlę fiordów ;)

Po zjechaniu z promu zatrzymujemy się za potrzebą na pierwszym parkingu. Parking cały obstawiony kamperami na włoskich rejestracjach (chyba zrobili sobie zlot w Norwegii), na szczęście jak tylko my tam przyjechaliśmy oni odjeżdżają, na parkingu został tylko jeden kamper na czeskich numerach.

 

Norwegia jest zaskakująca pod wieloma względami a dziś zaczęła nas zaskakiwać WC na parkingach pośrodku pustkowia. Powiedzmy szczerze, jest cała masa parkingów gdzie nie ma WC, prawie na każdym są stoliki i ławeczki ale jak już jest WC to zazwyczaj z gorącą wodą nawet jeśli trudno dociec skąd  tam się bierze woda w kranie :)


Poza zaskakującym WC na parkingu znajduje się tablica do badania wzroku, oraz instrukcja jak poprawnie jej używać:

 

A tu rzut oka na właściwą tablicę z właściwej odległości, i jak widzicie coś poza A, bo ja wszystko widziałem (przy okazji można też podziwiać moje suszące się pranie, w tym sezonie jak widać gacie w kratkę lub w paski)

 

Kiedy już szykowaliśmy się do odjazdu do tablicy z instrukcją podeszli Czesi z kampera i okazało się, że to wcale nie Czesi tylko Polacy :)

Co do stanu ich wzroku nie mam informacji bo po wymianie uprzejmości pojechaliśmy dalej, choć nie powiem dobrą chwilę zaprzątało naszą uwagę czemu Polacy są tu kamperem na czeskich numerach (wygrała opcja, że wynajęli go w Czechach).

 

Moje notatki z dalszej trasy są dość skąpe: Fiordy,  dużo fiordów i fiordzików (chyba mają tu jakąś hodowlę fiordów),  wodospady i fiordy.  

 

 

 

Uzupełnieniem krajobrazu z Fiordami były liczne momenty kiedy nic nie było widać, bo długie kilometry spędziliśmy w tunelach.

 

 

Ale czasem trafiało się też coś o czym kompletnie nie wiedzieliśmy co myśleć:

 

Kompletnie nie wiem co to za miejsce zwłaszcza, że obok było coś takiego:

 

Tu już jest trochę łatwiej, bo data na kamieniu (17 maj) jest obchodzona w Norwegii jako dzień Niepodległości i jest najważniejszym świętem Państwowym, ten 1864 trochę nie pasował (bo święto wzięło swój początek w 1814 roku od podpisania Norweskiej konstytucji) ale znalazłem informację, że 1864 roku odbył się pierwszy dziecięcy pochód z okazji dnia Niepodległości (wzięło w nim udział aż pięciu chłopców).

 

Warto też dodać jak wyglądają najczęściej przystanki autobusowe w Norwegi. Jak widać poniżej mają dachy porośnięte trawą, podobnie jak całkiem spora ilość domów.

 

Jak to w Norwegii bywa, deszcz też nam towarzyszył i dawał okazję do takich spotkań:

 

Pojawił się też i śnieg, na szczęście nie padał tylko wylegiwał się na górskich szczytach:

 

Jak już wspomniałem spora część naszej dzisiejszej podróży odbyła się pod ziemią. Tunele w Norwegii to naprawdę arcydzieła inżynierii. Większość znanych z Polski (i nie tylko) tuneli jest dość krótka i prosta a tutaj jak tunel ma mniej niż kilometr to prawie można go przeoczyć. W dodatku najczęściej droga w tunelu się po prostu wije, większość tuneli zaczyna się i kończy zakrętem. 

Kiedy już myśleliśmy, że o Norweskich tunelach wiemy wszystko, droga przyniosła nam sporą niespodziankę. Jechaliśmy wtedy samą krawędzią fiordu, po lewej lustro wody a po prawej pionowa ściana. W oddali pojawił się super wiszący most, rozpięty między ścianami dwóch fiordów. Jak na złość na drodze nie było nawet pobocza żeby się zatrzymać. Kiedy w końcu tuż przed tunelem pojawiła się zatoczka szybko włączyłem kamerę, rzut oka w nawigację, za kilometr na rondzie prosto, to znaczy, że tunel nie będzie długi i może jeszcze uda się ustrzelić ten fajny most. 

Wjeżdżamy do tunelu a ten oświetlony w środku jak jeszcze żaden, światło silne i wyraźnie niebieskie aż tu nagle w środku tunelu stoi latający talerz:

 

Na szczęście żadne ufoludki nas nie uprowadziły. Gdy podjechaliśmy bliżej okazało się, że to rondo w tunelu!  

 

Szczęki nam opadły ale na szczęście byliśmy w kaskach. A gdy po chwili tunel skręcił w lewo i się skończył zobaczyliśmy ten most na który się zaczaiłem ale z trochę innej perspektywy niż się spodziewałem:

 

Żeby szczęście było pełne pierwszy napotkany motocykl to oczywiście DL650, jak widać za nim ciągnie się jeszcze cały sznurek innych (gorszych) motocykli ;)

 

Oczywiście widok z mostu też był zjawiskowy

 

No końcu mostu oczywiście skalna ściana:

 

Jak widać na tabliczce po prawej tunel w który wjeżdżamy ma mieć prawie 7kilomentrów długości, tymczasem nawigacja zapowiada, że za 2 kilometry będzie.....

 

 

Tak, kolejny latający talerz :)

 

Skoro jest rondo to i drogowskazy muszą być :)

 

Muszę przyznać, że te pozostało sześć kilometrów tunelu ciągnęło się i ciągnęło, pewnej otuchy dodawał fakt, że w tunelu było naprawdę ciepło ale z drugiej strony dokąd prowadzi ten tunel?

Tunel się skończył, deszczu po drugiej stronie nie było, czego chcieć więcej?

 

 

Przejeżdżaliśmy też przez fajne małe miasteczka, kamerka uchwyciła nawet jak wygląda norweski cmentarz

 

A kiedy już się wydawało, że droga staje się nudna, widoki znów nas zaskakiwały

 

W pewnym momencie zobaczyliśmy coś takiego, kiedy Sylwia zobaczyła jaka droga jest przed nami, zarządziła krótki postój regeneracyjny

 

Po chwili śmignął koło nas cyklista, niby nic takiego ale dobrze wiedzieliśmy skąd przyjechał.

 

Korzystając z postoju uwieczniam widoki:

 

Po małej przerwie ruszyliśmy w poniżej parę zdjęć z tego co zobaczyliśmy

 

Ilość wodospadów łącznie z tymi widzianymi przez pierwsze dwa dni w Norwegii skłania do refleksji, że mają tu jakiś problem z wodą i wszędzie coś cieknie ;)

 

A po chwili widok jak w Albanii (zresztą ilość krów na drodze w Norwegii wcale nie ustępuje Albanii)

 

A tu z lepszym widokiem na "przeciek"

 

Droga jest dość wąska, ten autokar musiał się zatrzymać (a może wycieczka podziwiała widoki)

 

A za zakrętem kolejny wodospad, tym razem z prawej strony

 

I po kolejnym zakręcie

 

A tu widać początek wodospadu i całkiem fajne zakręciki :)

 

Kiedy dojechaliśmy na górę widok znów się zmienił a szczęki znów nam opadły (znów uratowały nas kaski)

 

Podoba mi się ten głaz, jak powiedziałby osioł ze Shreka

 

Tu z kolei przykład Norweskiego budownictwa letniskowego

 

Pokusa by ulepić bałwana była ogromna, ale nie byłaby to pierwsza okazja w sierpniu :)

 

Krajobraz staje się bardziej księżycowy, niestety temperatura spada i robi się delikatnie mówiąc chłodno

 

Parę kilometrów dalej:

 

Po prawej kolejny domek letniskowy, ten i tak jest niezły, jest dojazd drogą a nie tylko od strony morza

 

Tu z kolei pasie się mrożona wołowina

 

I tak kilometrami....

 

Aż pojawił się tunel, długi i cały czas w dół

 

A to widok z drugiej strony tunelu, możecie nie wierzyć ale na niektórych górskich szczytach wylegiwały się lodowce

 

Droga w dół

 

Na zjeździe kolejne niespodzianki ze strony drogi i widoków

 

W końcu jesteśmy na dole (chyba)

 

Kolejne miasteczko na naszej drodze, ze szczytu oczywiście płynie wodospad, momentami te ich przecieki są aż nudne ;)

 

A za miastem taki widok:

 

Roślinki z prawej to plantacja malinek (na tej stopklatce tego nie widać ale co jakiś czas były znaczki z rysunkiem malinki)

 

Dojechaliśmy do kolejnego promu na naszej trasie, tym razem przeprawiamy się na trasie Vangsnes - Hella.

 

 

 

Prom niestety właśnie odpłynął

Czekamy na przystani

 

Rozglądaliśmy się w poszukiwaniu biletera i kiedy podszedłem na czoło kolejki bileterka podeszła do naszych motocykli na szczęście Sylwia mogła mnie zawołać przez interkom.

 

Kiedy już mieliśmy bilety podeszła do nas ta dziewczynka i w pierwszej chwili nawet pomyślałem, że to siostra bileterki (też blondynka)

ale wtedy dziewczynka powiedziała: "Dzień dobry, może chcą Państwo kupić malinki?"

 

Oczywiście powiedziała to po Polsku. Chwilkę porozmawialiśmy choć nie kupiliśmy malinek (raz, że musielibyśmy je chyba od razu zjeść a dwa, że było po 50NOK - ok25zł). Myślałem, że dziewczynka mieszka tu ale okazało się, że tylko przyjechała na wakacje a w Polsce mieszka w Opocznie.

 

To spotkanie po dniu tak wypełnionym wrażeniami było tak niespodziewane i tak sympatyczne, że uznaliśmy to za najlepsze zwieńczenie dnia jakie nas mogło spotkać.

 

Prom zaraz przypłynął także pożegnaliśmy się i wjechaliśmy na przeprawę. Warto dodać, że prom ten pływa po obwodzie trójkąta z Vangsnes do Hella a potem do Dragsvik i wraca do Vangsnes. Pojazdy płynące z Vangsnes do Hella wjeżdżają na dolny pokład a te do Dragsvik na "pięterko", będzie to widać na zdjęciach poniżej.

 

 

 

Oczywiście widok z promu też był niczego sobie.

 

 

Sylwia aż musiała usiąść, żeby szczęka za nisko nie opadała ;)

 

Po zjechaniu z przeprawy jechaliśmy jeszcze kawałek dopóki nie stwierdziliśmy, że robi się chłodno i pora rozglądać się za noclegiem.

Pierwszy typem było bardzo fajne miejsce biwakowe przy parkingu. Nie było bezpośrednio przy drodze, trzeba było do niego zjechać kawałeczek w dół. Na miejscu były stoliki i WC z gorącą wodą.

Niestety właśnie te luksusy ściągały w to miejsce co chwilę nowych turystów a skoro mielibyśmy tu spać lepsze byłoby spokojniejsze miejsce.

Zanim odjechaliśmy pogadaliśmy jeszcze chwilkę ze spotkanym Panem z Polski. Pan życzył nam dobrej pogody na co oczywiście odparliśmy, że pogodę mamy ze sobą :)

Jadąc dalej mijaliśmy kilka potencjalnych miejsc noclegu ale zazwyczaj każdemu czegoś brakowało (najczęściej sensownego dojazdu).

Minęliśmy kilka kempingów i stwierdziliśmy, że zobaczymy najbliższy spotkany sprawdzimy.

Tak się złożyło, że najbliższy był zamknięty o czym informowały już pozaklejane znaki informacyjne.

Kiedy odrzuciliśmy kolejne miejsce dzikiego noclegu zatrzymaliśmy się na chwilę. W nawigacji kolejny kemping miał być za prawie 50km. Wyciągnęliśmy wtedy asa z rękawa, wyłączyłem auto-mapę z którą najlepiej mi się jeździ i którą uważam za najbardziej intuicyjny program do nawigacji i włączyłem mapy OSM. Nawigacja ta ma kilka wad ale ma też parę zalet do których należy super dokładność map i co za tym idzie super dokładna mapa lokalizacji miejsc biwakowych i kempingów. Najbliższy kemping na naszej trasie znalazł się już za 11km (co najważniejsze, nie spotkaliśmy się z sytuacją żeby kemping który był zaznaczony w tej nawigacji nie istniał co auto-mapie kilka razy już się przytrafiło w Europejskiej wersji map, Polskie działają bez zarzutu).

Po drodze odrzuciliśmy jeszcze jedno miejsce biwakowania (zaznaczone w OSM) i dojechaliśmy na kemping. Kemping od razu nam się spodobał, był lekko na uboczu i nikogo na nim nie było. Kłopot, że w recepcji również. Wisiała tylko kartka z numerem telefonu.
Sylwia zrobiła szybki zwiad, sanitariaty i kuchnia są otwarte, światło w nich działa, wszystko wygląda dobrze, można dzwonić.

Rozmowa przez telefon wyglądała mniej więcej tak:

- dobry wieczór

- dobry wieczór

- przepraszam bardzo jestem u Pani na kempingu i chciałbym rozbić namiot

- nie ma problemu, proszę się rozbić gdzie wygodnie, sanitariaty i kuchnia są otwarte i do dyspozycji.

- jaka jest cena za rozbicie namiotu?

- 150NOK, może być?

(szybka konsultacja z Sylwią, na głowę około 35zł, może być)

- OK, zostajemy, jak możemy się rozliczyć?

- czy może ma Pan gotówkę? Niestety mieszkam kawałek drogi od kempingu i jeśli to nie kłopot prosiłabym zostawić pieniądze w plastikowej torebce pod wycieraczką na recepcji.

- nie ma problemu mam gotówkę, dziękuję.

 

Oczywiście trudno było nie wybuchnąć śmiechem :) Ten dzień nie przestaje nas zaskakiwać :)

Kemping już po rozbiciu namiotu wyglądał tak:

 

Oczywiście widoki były zupełnie za darmo :)

 

Namiot rozbity, przegląd portfela bo jakoś musimy się rozliczyć z "Panią Wycierakową" (a raczej z Panią Wycierakson).
Korony Norweskie oczywiście mieliśmy ale okazało się, że mamy dwa banknoty po 200NOK, jeden 50NOK i parę drobniaków.

No nic nawigacja w ruch, najbliższy (około 20km) sklep i ubieram się,  żeby rozmienić pieniądze. Kiedy już byłem gotowy przy recepcji zatrzymał się samochód na Norweskich numerach, może będę miał szczęście i uda mi się rozmienić pieniądze.

Podjeżdżam, dwie kobiety, jedna właśnie rozmawia przez telefon (mogłem się tylko domyślać, że dzwoni do "Pani Wycierakson")

Pytam drugiej kobiety, czy przypadkiem nie mają rozmienić 200NOK nawet na dwa razy po 100NOK. Pani niestety pokazuje głową, że nie rozumie. No nic poczekam aż druga Pani skończy rozmawiać, tymczasem tamta pyta mnie w czym może pomóc nie przerywając rozmowy z "Panią Wycierakson". Ponownie pytam o rozmienienie pieniędzy, pani prosi żebym poczekał ale ta pierwsza Pani pyta tej drugiej mniej więcej tak: "czego chce ten czloviek?" :)

Pytam Panią,  Czech Republik? Pani odpowiada, że tak, ja mówię, że ja Polska no i już się dogadaliśmy.

Pani oczywiście miała rozmienić pieniądze więc nie musiałem nigdzie jechać. Pogadałem chwilkę z Panią, zapytałem gdzie mieszka w Czechach (miejscowość Nahod, tuż przy Polskiej granicy) pochwaliłem się wiem gdzie to jest i że byliśmy kilka razy w Czechach, że bardzo nam się podoba Praga itp.. Druga Pani skończyła rozmowę, okazało się, że właśnie wynajęły domek na kempingu, klucze były w drzwiach a pieniądze mają zostawić..... wiecie gdzie, oczywiście pod wycieraczką :)
Pożegnałem się z sympatycznymi Czeszkami (domki były oddalone od pola namiotowego więc więcej się spotkaliśmy), zostawiłem motocykl przy namiocie i poszliśmy z Sylwią do kuchni na kolację.

 

Sylwia nastawiła wodę a ja poszedłem obejrzeć pozostałe pomieszczenia, które mieliśmy do dyspozycji. Za budynkami stały puste beczki po piwie a budynku pralni... stały pełne :)

 

Nie poczęstowaliśmy się bo taka "puszeczka" mogłaby być dla nas za duża :)

Po kolacji poszliśmy się wykąpać i mała konsternacja, w kranach woda jest raczej letnia. Mały zwiad i po chwili już byliśmy w pomieszczeniach technicznych.


 

Te elektrozawory pozwalały płynąć gorącej wodzie w prysznicu dopiero po nakarmieniu automatu odpowiednią monetą ale w umywalkach gorąca woda powinna być bez problemu, dalsza inspekcja tereny doprowadziła nas do tablicy rozdzielczej gdzie dwa bezpieczniki były w pozycji "wyłączony", oczywiście poprawiłem do "niedopatrzenie".

 

Bezpieczniki okazały się właściwe, ale nagrzanie dość sporych rozmiarów bojlerów chwilkę trwa także tego wieczora kąpiel odbyła się w raczej letniej wodzie, ale nazajutrz rano mieliśmy już do dyspozycji super gorącą wodę (oczywiście bezpieczniki znów wyłączyliśmy).

 

Długo rozmawiamy, wspominając ten pełny niespodzianek dzień. Czy Norwegia może nas jeszcze czymś zaskoczyć?

Zobaczymy jutro a tymczasem jedyna panoramka zrobiona podczas tego wyjazdu:

 

 

10.08.2017

Dzień 6

520km na kolach

Sogndal -  Støren (kemping Støren, cały dzień w Norwegii)

"Thor władca piorunów"

 

Nie jesteśmy jeszcze na dalekiej północy a żeby nie zmarznąć w nocy  już musiałem się ubrać nie tylko w górę termoaktywki ale i dół, na szczęście to wystarczyło do zapewnienia komfortu termicznego. Rankiem test wody w kranie, gorąca woda jest!  Mimo to wyłączam bezpieczniki, lepiej zostawić kemping w takim stanie jak był kiedy przyjechaliśmy. 

 

Zgodnie z umową kasa idzie pod wycieraczkę, wcinamy śniadanie i odjazd. Praktycznie od razu wjeżdżamy w tunel, tym razem zwykły, "nudny" tunel, bez żadnego ronda. Zupełnie przypadkiem, na postoju spotykamy taki widok:

 

Oczywiście chodzi o piękne, czarne rury a nie o te kamienie dookoła :)

Sylwia jako inżynier zwraca uwagę na to jak są prowadzone prace budowlane za granicą i jakiego sprzętu czy materiałów się używa.

 

Oczywiście Sylwia doskonale wie do czego służy to niebieskie coś, to co jest interesujące to dość duża średnica.

 

Przypadkiem zauważam widok, dla którego raz po raz zatrzymują się na tym parkingu Norwedzy :)

 

Takie zdjęcia zazwyczaj robią w tym miejscu turyści (bez rur jednak trochę wieje nudą) ;)


 

Ruszamy w dalszą drogę, śmiejąc się, że dalej będziemy już fotografować wyłącznie koparki i rury ale po paru kilometrach jednak musieliśmy się zatrzymać i zrobić zdjęcie czegoś innego.

 

Jeszcze tak czystego niebieskiego lodowca nie widzieliśmy.

 

Lodowiec nie tylko na nas wywiera wrażenie. Na drodze przystają nawet krowy ;)

 

Droga prowadzi nas pod tą górę z lodowcem, tunel ma ponad 6km długości, ciekawe co będzie po drugiej stronie?

 

W tunelu było dość chłodno co nas w sunie nie dziwiło bo dość duża lodówka jest w pobliżu ale jak już się skończył widoczek był całkiem fajny:

Wyglądało to tak jakbyśmy jechali w jakimś kanionie:

 

A tak to wyglądało kiedy woda wróciła do krajobrazu (oczywiście kolejny tunel już nawet nie wiem, który tego dnia)

Jeden z tuneli którym chciała nas prowadzić nawigacja jest remontowany i jedziemy wytyczonym objazdem.
Spodziewałem się, że na zamkniętym tunelu będziemy musieli nadłożyć masę drogi (tak jak to często wygląda u nas) ale objazd prowadził do przystani promowej w Anda gdzie za darmo przeprawiliśmy się do Lote.
Na promie sprawdzam telefon bo po drodze przyszedł jakiś SMS. Jest wiadomość od Maksa. Poprosiłem go wcześniej żeby zorientował czy może wysłać mi do Alty na kemping w pełni sprawną pompę i teraz Maks przysyła wiadomość, że wysyłka kurierska do Alty jest możliwa ale koszt to 700zł!. Proszę Maksa, żeby sprawdził jaki będzie koszt wysłania tej pompy do Helsinek (powinno być taniej bo bliżej i jednak Unia).
Zatrzymaliśmy się na tankowanie, wysoką cenę paliwa rekompensuje znośna cena za kawę (około 6,50zł). Przy okazji rozbieram się z dołu przeciwdeszczówki. Kawka była nam potrzebna ale zaczyna lekko popadywać, znów  wbijamy się w przeciwdeszczówki i jedziemy dalej.
Dojechaliśmy na ostatnią (planowaną) przeprawę promową w Norwegii ze Stranda do Liabydga, normalnie prom kursuje co 15 minut ale akurat trafiliśmy na 30 minut przerwy i choć prom stoi na przystani musimy czekać.

 

Na szczęście czekaliśmy w całkiem przyjemnym widokowo miejscu (które Sylwia wykorzystała na krótką drzemkę).


 

Podczas przeprawy kolejny raz lekko kropi. Bileter uśmiecha się do nas i mówi "Norweskie Lato", śmiejemy się razem z nim i pocieszamy go mówiąc, że u nas też zdarzają się deszczowe dni.

Chwilę potem widzimy jak bileter mierzy wysokość i długość ciężarówki płynącej promem, widać opłata jest zależna od gabarytów (może się to komuś przyda, w Norwegii za promy nie muszą płacić piesi, rowerzyści i samochody elektryczne).

Przejeżdżamy przez dolinkę pełną plantacji truskawek. Na polach mimo lekkiego deszczyku uwijają się ludzie i zbierają "jordbaer" (nie wiem czemu ale to słowo kojarzy mi się z gumijagodami). Zastanawiamy się nawet czy wśród zbierających truskawki nie spotkalibyśmy naszych rodaków (skoro maliny zbierają to czemu nie truskawki)

 

W końcu zbliżamy się do jednego z ważniejszych punktów naszej wycieczki Trolstiegen czyli Drogi Troli, droga od razu zyskuje na atrakcyjności.

 

Przeciek po prawej stronie drogi jest dość poważny.

 

To co może trochę niepokoić to niezbyt dobra widoczność w oddali, mgła przechodząca w chmury. W Tatrach zazwyczaj oznacza to deszcz

 

Z uwagą wpatrujemy się w jadące z przeciwka motocykle, ma przeciwdeszczówkę czy nie ma? (Oczywiście jaki motocykl? ;))

 

Mimo, że mijany motocyklista nie miał przeciwdeszczówki to deszczyk nic sobie z tego nie robi i zaczyna kropić.

 

Mimo drobnego deszczyku widoki są bardzo obiecujące.

 

Do malowniczego kapuśniaczku dołącza wyraźny spadek temperatury, grzane manetki na pełną "parę" i jedziemy dalej :)

 

Już prawie jesteśmy, droga jak widać idealnie mokra, wraz z niską temperaturą wymarzone warunki na czekające nas zakręty.

 

Tego się raczej nie spodziewaliśmy, facet w focusie po prawej wyciąga z bagażnika narty!

 

Śniegu w ilości pozwalającej na jazdę na nartach nie udało nam się spotkać, ale pewnie Pan znał okolicę dużo lepiej.

W końcu zobaczyliśmy taki znak:

 

To co można przeczytać o tym miejscu to przede wszystkim widoki, góry i wodospady, ten po lewo to i tak jakiś "niewyrośnięty"

 

Szybki postój na kontrolę czy kamerka jest włączona, czy nie zaparowała i czy nie jest za bardzo zapadana. Przy okazji proszę zwrócić uwagę, że Sylwia cały czas pomyka w letnich rękawiczkach, inne są po prostu niewygodne :)

 

Zaczynamy przejazd przez jedno z bardziej znanych miejsc w tym pięknym Kraju.

 

Zaczyna się całkiem niewinnie:


 

Ale po chwili droga odkrywa karty:

 

Pierwszy zakręt, jest ich niby tylko jedenaście ale na wszelki wypadek nie liczyłem :)

Za winklem widoczek się zmienia, ten wodospad jest już "dorosły"

 

Chyba pierwszy spotkany samochód policyjny

 

No i mamy problem, droga jest za wąska, żeby się minąć, samochód przede mną już cofa a ja stoję załadowanym motocyklem na pochyłej drodze. Wsteczny za nic nie chce wejść :)

 

Nie mam wyjścia muszę "zepchnąć" autokar z drogi (a raczej mieć nadzieję, że się jakoś zmieści obok mnie)

 

Na centymetry ale się udało, zaraz za autokarem jechał motocyklista, kiedy się mijaliśmy usłyszałem "cześć kolego", oczywiście po Polsku :)

 

Nie muszę mówić, że oczywiście odpowiedziałem i na jakim motocyklu jechał spotkany kolega :)

Zbliżamy się do kolejnego zakrętu i przy okazji do fajnego wodospadu, który płynie przez całą drogę Troli

 

I znów skręcamy w prawo.

 

 

No mówiłem, że coś tu cieknie ;)

 

Po prawej widać jak fajnie wije się droga

 

 

 

Przejeżdżamy przez fajny mosteczek pod którym płynie ten gigantyczny wodospad.

 

 

 

 

 

Wodospad i droga Troli w prawie pełnej krasie"

 

 

 

Jesteśmy już prawie na dole:

 

Już na dole restauracja z komercyjnymi postaciami troli pod turystów (troli było więcej ale ta kropla wody utrudniała wychwycenie ostrego ujęcia)

 

Teraz tak szczerze o drodze Troli. Jazda w dół w tych warunkach pogodowych nie była wcale przyjemna. Do tego dość spory ruch (jak na Norwegię). Gdyby pogoda sprzyjała podejrzewam, że na dole zawrócilibyśmy i przejechali jeszcze raz w górę i w dół.

Jeśli mogę cokolwiek doradzać, sugeruję by robić tą drogę od dołu, odwrotnie niż my (czyli lepiej jechać zaczynając od skrzyżowania dróg 136 i 63 jadąc oczywiście dalej drogą 63 w kierunku Valldalen). Nawet w gorszych warunkach pod górkę jedzie się motocyklem dużo przyjemniej (grawitacja jest po naszej stronie i wystarczy odpuścić gaz żeby się zatrzymać, a nawet cofnięcie nie jest już problemem).

Nie mówiąc już o tym, że przez większość czasu będziemy mieli lepsze widoki :)

 

Pogoda z każdą chwilą się poprawia, deszcz całkiem zanika, droga wysycha, temperatura rośnie.

Znajdujemy przyjemny parking ze stolikami (niestety WC tym razem brak), zdejmujemy przeciwdeszczówki i robimy sobie piknik.
Kuchenka w ruch, zaraz będzie kawa i coś ciepłego do jedzenia (w trasie najszybszą opcją jest liofilizowany gotowiec).

 

 

Na parking co chwila podjeżdża nowy autokar, wycieczki poza wizytacją pobliskich krzaków (przez brak WC tereny są mocno "okupowane"), podziwianiem naszych motocykli, robią sobie masowo zdjęcia przy takim oto widoku:

 

 

Gorący posiłek sprawia, że świat staje się dużo ciekawszy. wraz z energią wraca ochota do dalszej podróży. Obieramy kierunek na Trondheim i w drogę. Widoki w większości nie są już tak spektakularne (co nie znaczy, że nieciekawe). Przejeżdżamy przez rozległy płaskowyż, który kojarzy nam się ze stepem. Niestety temperatura znów spada i grzane manetki idą w ruch (Sylwia swoich chyba wcale nie wyłącza).

Dołącza się do nas lokalny motocyklista na nakedzie (niestety nie mogę sobie przypomnieć jaki dokładnie był to motocykl). Przez interkom zastanawiamy się jak bardzo musi być zmarznięty bez osłony od wiatru. Oczywiście nazywamy go Sopelsonem :)

Sopelson chyba faktycznie zamarza na swojej maszynie bo jak tylko przyśpieszamy wyraźnie zostaje w tyle (a nie jedziemy na sportowych szybkich strzałach tylko turystykami z bagażem). Jak tylko przytrzymuje nas grupa samochodów, Sopelson nas dogania i dzielnie obstawia tyły.

Kiedy wjeżdżamy w dolinkę i temperatura nieco się podnosi Sopelson zdejmuje nogi z podnóżków i długi czas jedzie z opuszczonymi, podeszwami butów niemal szorując po asfalcie. Komentujemy to, że przez tarcie o asfalt rozgrzewa zamarznięte stopy i chyba nawet się przegrzał bo w końcu nas wyprzedził.

Sopelson najprawdopodobniej śpieszył się do domu bo w najbliższym miasteczku zniknął na podwórku jednej z posesji.
Niedługo później zatrzymujemy się zatankować motocykle. Przejeżdżając przez kraje Skandynawskie przyjęliśmy bezpieczny interwał tankowania co 200km. Bezpieczny bo bez problemu możemy zrobić powyżej 300km bez tankowania ale zdarzają się tu odcinki ponad 50km bez stacji. Zakładając, że któraś stacja może być po prostu nieczynna lepiej nie wysuszać zbiorników do końca.

Tym razem tankowanie wyszło po przejechaniu 250km a do zbiornika weszło mi 11 litrów paliwa (u Sylwii zazwyczaj mieściło się 1-2 litry mniej). Jak nietrudno policzyć daje to średnią 4,4l/100km (komputer w BMW Sylwii pokazywał średnią na poziomie 3,6 - 3,7l/100km). Przy jeździe ze wszystkimi kuframi w górskim terenie, przynajmniej dla mnie wynik całkiem zadowalający. Choć muszę przyznać, że największą zasługę ma tu niesamowita płynność ruchu (raz, że pojazdów jest raczej mało na drogach a dwa, że ograniczenia prędkości są sporadyczne, nawet większość miejscowości ma ograniczenia tylko do 70km/h) i bardzo wysoka jakość niestety dość drogiego paliwa.

Z każdą chwilą robi się chłodniej więc zaczynamy się rozglądać za miejscem na nocleg. Droga wyjątkowo nie sprzyjała dzikim noclegom a większość zjazdów spostrzegałem zbyt późno. Dojechaliśmy do miasta St
øren i skierowaliśmy się na kemping, Zobaczymy jak wyglądają ceny kempingów bliżej północy.

Kemping całkiem sympatyczny z wyglądu pytam o ceny i szok, za domek tylko 140NOK! Dopiero przy płaceniu okazało się, że się przesłyszałem, to miało być "four hundred forty" a nie "one hunderd forty". Na szczęście cena za namiot to tylko 110NOK (mniej niż 55zł) i z tej opcji skorzystaliśmy. Kemping był bardzo nowocześnie wyposażony, wszystkie dozowniki czy to do mydła w płynie czy z płynem do mycia naczyń były automatyczne i same "wypluwały" z siebie dawkę płynu gdy się do niego podstawiło rękę.

 

Bierzemy się za rozbijanie namiotu kiedy obok nas przechodzi facet z najdziwniejszymi wąsami jakie widziałem. W pierwszej chwili nawet trudno uwierzyć, że to są wąsy. Wyglądał trochę jak kot w butach z tym, że buty miał założone na wąsy :)

Chciałem mu zrobić zdjęcie jakby przechodził jeszcze raz, nawet wymyśliłem, że poproszę go o zgodę tłumacząc, że fotka jest dla znajomego który pracuje w "barber shopie" ale Pan już się nie pojawił.

Kończę rozbijać namiot a plastikowy młotek do wbijania śledzi (kupiony w Polsce za całe 6zł) skojarzył mi się z mjolnirem - młotem Thora, nordyckiego boga.

Od słowa do słowa ustaliliśmy, że mjolnira może używać tylko ten kto jest jego godny, więc jak nic jestem nordyckim bóstwem :)

Efektem tego toku rozumowania jest poniższe zdjęcie.

 

Także jak widać humory nam dopisują :)
Jutro znów Szwecja!  Na przylądek Północny zostało 1700km. Uda się w 3 dni?

Zobaczymy :)

 

 

11.08.2017

Dzień 7

611km

Støren (Norwegia) - Avasund (Szwecja)

"Inwazja szwedzkich pcheł"

 
Rano Maks przysyła SMS. Potrzebuje adres w Helsinkach gdzie  nadać paczkę (paczka nawet w opcji dostarczenia w 24h kosztuje 200zł a nie 700zł jak do Alty).  Proszę żeby znalazł kemping w Helsinkach i tam wysłał.

Śniadanie,  kończą się zapasy z Polski.  Został już jeden gulasz angielski i jeden tuńczyk z warzywami. Wyjeżdżamy,  do granicy mamy tylko 137km. Przejeżdżamy przez Trondheim, dla każdego z fanów sportów zimowych ta nazwa nie jest obca. Niestety droga nie prowadziła w pobliżu skoczni. Wzdłuż drogi płynie rzeka i na 100% są w niej ryby, pełno jest zjazdów nad rzekę z szyldami w kształcie ryby i każdy ma numer. Wjeżdżamy do Szwecji, spodziewaliśmy się chociaż sprawdzenia dokumentów skoro Norwegia przywróciła kontrole a tu zero granicy. Zatrzymujemy się na tankowanie (Szwecja generalnie ma najniższą cenę paliwa ze wszystkich krajów skandynawskich).

Jeszcze kiedy dojeżdżaliśmy do stacji benzynowej w oddali na wzgórzu widzieliśmy wielkie słupy, z daleka trudno było stwierdzić czy to linia energetyczna czy też jakaś kolej linowa. Teraz widzimy, że to nie jedna a dwie koleje linowe. Jedna z wagonikami a druga z krzesełkami, ale krzesełka są inne niż te które znamy, po bokach mają miejsca na rowery!  Chyba to popularny sport w okolicy bo masa ludzi wjeżdża na górę a potem zjeżdża w dół. Znając szwedzkie zamiłowanie do bezpieczeństwa aż trudno uwierzyć :)

 

W rzeczywistości wyglądało to lepiej bo tu ledwo widać zjeżdżających rowerzystów.

Jest nawet ciepło 20C! Zakładam nawet letnie rękawiczki.

Jedziemy przez Szwecję i niestety dopada nas nuda. Przy drodze las od czasu do czasu niewielkie miasto, fiordów brak, tuneli brak. Jak tylko dojeżdżamy do jakiś zabudować pojawiają się wielkie tablice z napisem "LOPPIS". Jest ich tak dużo, że próbujemy zgadnąć co to może być. Najpierw obstawiałem, że to miód ale nigdzie nie było widać uli a druga sprawa, że Szwecja jakoś mi się nie kojarzy z miodem a napisy czasem były w bardzo dziwnych miejscach, nawet przy sklepie z meblami.

Nuda, z rzeczy godnych odnotowania asfalt zrobił się czerwony. Zatrzymujemy się w mieście Åre i idziemy po zakupy. Szwedzki sklep to dla nas nowość więc trochę zwiedzamy, naszą uwagę przykuwają gotowe zupy, zapakowane jak kiełbaski. Są śmiesznie tanie (około 2,5zł) ale trzeba rozszyfrować co to znaczy "artsoppa". Z pomocą przychodzi Unia Europejska :) Od czerwca jak tylko masz w abonamencie telefonicznym pakiet danych, masz go też w Unii. Włączamy transmisję danych i uruchamiamy translator, zagadkowa zupa okazuje się grochówką, bierzemy. Przy okazji sprawdzamy słowo "loppis" i okazuje się, że to "pchła". Niestety niewiele nam to rozjaśnia bo chyba nie sprzedają pcheł???? A co jeśli Szwecja jest opanowana przez pchły a tam sprzedają środki do ich zwalczania???

Na razie będzie to zagadką :) Kupujemy chleb, grochówkę i ciastka. Przed sklepem siadamy przy stoliku i wcinamy ciastka. Sylwia próbuje przy pomocy internetu rozwikłać zagadkę pcheł a ja dzwonię do Helsinek. Maks przysłał SMSem numer na kemping gdzie ma być wysłana paczka, Maks sam się z nimi kontaktował ale zadawali pytania na które nie znał odpowiedzi (jak to czy mamy u nich rezerwację).
Na szczęście na kempingu podeszli ze zrozumieniem do motocyklisty w potrzebie i zgodzili się przyjąć paczkę i przetrzymać mimo iż bardzo precyzyjnie określiłem, że będziemy u nich między środą a piątkiem. Sylwia w tym czasie ustaliła o co chodzi z pchłami. Jeden z typów Sylwii okazał się słuszny. Sylwia skojarzyła to z pchlim targiem i dokładnie o to chodziło. Tablice te oznaczały wyprzedaż garażową staroci :)

Podobno czasem można trafić w tych "loppis" całkiem nowe i nieużywane rzeczy, których Szwed już nie potrzebuje.

Kilometry lecą a trudno o nich cokolwiek napisać poza tym, że lecą. No może na wzmiankę zasługuje taki oto drewniany Łoś przed sklepem w jednym z mijanych miasteczek (fotka z google street view)

Nie wiem dlaczego ale zrobiłem sobie w myślach z niego Łosia Trojańskiego, co mnie bardzo rozbawiło kiedy próbowałem osadzić konflikt Trojański w Szwecji :).

Z innych ciekawostek w innym miasteczku był napis po Polsku "SKUP JAGÓD", także jak ktoś ma jakieś jagody do sprzedania to śmiało do Szwecji.

Mniej więcej przy tym Łosiu ustalamy, że jedziemy najpóźniej do 18tej. Ok 17:30 za nami już ponad 600km więc jak znajdziemy miejsce to spokojnie możemy się już zatrzymywać, budżet kilometrowy na dziś wyrobiony. Jak na zawołanie jest drogowskaz na camping Avasund, skręcamy z głównej drogi i dobre dwa kilometry jedziemy szutrową drogą ale na końcu kemping jest. Sprawdzamy cenę i zostajemy (niestety nie pamiętam dokładnie jaka była cena ale w granicach 50-60zł).  Jest zaskakująco ciepło, 20C!

 

Rozbijamy namiot, mając do dyspozycji praktycznie cały kemping (byliśmy jedynym namiotem a miejsca na kampery i przyczepy były w innym miejscu). Dzięki temu rozbiliśmy się tak, że mieliśmy blisko zarówno do kuchni (z ogromną jadalnią) jak i do sanitariatów.

 

Drugi raz podczas naszej wycieczki rozwiesiłem sznurek do suszenia prania:

 

Do jednego z tych domków przyjechali Szwedzi i wypakowywali się dobre kilkanaście minut a potem jeszcze pojechali do sklepu po zakupy. Nie znam się na ich tablicach ale jak dla mnie byli z okolicy. Stawialiśmy, że przyjechali na weekend (bo dziś piątek), ale nazajutrz rano wyjechali jeszcze szybciej od nas.

 

Kiedy kończyłem rozbijać namiot Sylwia robi zwiad w kuchni i sanitariatach i wraca z garścią pełną jagód (także tablica informująca o skupie nie była bez sensu). Jagody choć szwedzkie smakowały tak samo jak nasze :)

Kemping jest nad jeziorem i chyba był rajem dla niemieckich wędkarzy (jeśli się zastanawiacie po czym poznałem, że to niemieccy wędkarze wyjaśniam - po wędkach i tablicach na kamperach), kręcili się uzbrojeni w wędziska i długie buty w tę i z powrotem ale żaden nie niósł nawet minimalnej zdobyczy. Postanowiliśmy, że narobimy om wstydu. W kufrze miałem skamuflowany sprzęt wędkarski zakupiony specjalnie na ten wyjazd. Małą drabinkę ze spławikiem i haczkiem (do tego zakupu skłoniły mnie opowiadania mojego brata ciotecznego, który regularnie takim sprzętem łapie ryby podczas wakacji w Chorwacji). Poza chlebem kupionym dziś w Szwecji mieliśmy jeszcze chleb z Norwegii. Kombinowaliśmy, że ryby mogą już mieć dość chleba szwedzkiego ale norweski to inna bajka i poszliśmy na pomost.

 

Ostatni raz łapałem ryby zdrowo ponad 30lat temu, więc początki nie były łatwe. Zdjęcie jest zrobione w czasie kiedy jeszcze nawet nie oswoiłem się ze sprzętem (to znaczy jeszcze nawet nie odpiąłem haczyka z drabinki).

Zanim nauczyłem się dobrze zarzucać "wędkę", Sylwii znudziło się czekanie na rybę i poszła na jagody.

A w tym czasie mimo początkowych niepowodzeń udało mi się złapać ogromną rybę!

Była tak wielka, że walczyłem z nią chyba z pół godziny zanim udało mi się ją wywlec na brzeg. Oczy miała wielkie jak piłki tenisowe. Aż dziwne, że rachityczna żyłka wytrzymała taką bestię. Ryba była tak ogromna, że nie dalibyśmy rady jej zjeść a w dodatku walka z nią tak mnie wyczerpała, że nie wiem kto by ją dał radę oskrobać także podarowałem ją właścicielom kempingu a Ci ją umieścili nad wejściem do recepcji jako reklamę.

 

 

Mam nadzieję, że nie daliście się nabrać :)

W rzeczywistości ryby miały mnie dokładnie tam gdzie Niemców ale ja z moją mikro wędką (schowaną do kieszeni) nie wyglądałem tak głupio kiedy wracałem z niczym.  Sylwia za to znów nazbierała całkiem sporo jagód. 

Ryby na kolację nie ma a my jesteśmy głodni, na szczęście mamy kupioną dziś szwedzką grochówkę.

 

Kuchnia na kempingu:

 

Muszę dodać, że przed wejściem do kuchni spotkaliśmy zupełnie nieoczekiwanie Stevena Seagulla!
W pierwszej chwili go nie poznaliśmy bo wyglądał tak:

 

Dopiero po uważnej lekturze "wizytówki" łuski spadły nam z oczu:

Małe tłumaczenie:
Cześć
Jestem Steven, Steven Seagull i mieszkam tutaj.
Odstraszam małe ptaki, które chcą się zagnieździć w kuchni.
Przestaw mnie odrobinę, tak żebym wyglądało, że się przechadzam dookoła

 

Przyznam, że nie byłem do tej pory specjalnym fanem Stevena ale od tej pory wszystko się zmieniło, mamy nawet wspólne zdjęcie zrobione podczas straszenia małych ptaków.

 

Steven poza odstraszaniem ptaków bardzo skutecznie odstraszał ok kuchni również Niemców, którzy odważyli się najwyżej zajrzeć do kuchni o wchodzeniu nie było już mowy (a zajmowaliśmy tylko jeden stolik)

Epizod ze Stevenem upewnił mnie co do jednego, Szwedzi mają poczucie humoru i jak ktokolwiek wam powie, że jest inaczej, nie wierzcie mu :)

(kiedy zobaczyłem tego wypchanego ptaka na wejściu do kuchni byłem przekonany, że mają specyficzny gust).

 

Grochówka w Szwedzkim wydaniu była całkiem smaczna, oczywiście dla zagęszczenia dostała trochę kuskusu i jako kolacja naprawdę się sprawdziła.

Posiedzieliśmy trochę w ciepłej i oświetlonej kuchni, poza zbiorem dostępnych dla gości książek (książki były dostępne na większości kempingów), znaleźliśmy również księgę gości.

 

Książki były w większości po angielsku a nie po szwedzku ale i tak ciekawszą lekturą była księga gości.

Była pełna wpisów naszych rodaków. Z tego co wywnioskowaliśmy większość z nich zbierała tu zarobkowo jagody, ale nie brakowało też cennych uwag jak w tym wpisie poniżej, żeby nie piec chleba w małym piekarniku bo przypala (chyba faktycznie był z nim jakiś problem bo już nie było małego piekarnika)

 

 I jeszcze jeden wpis (o tyle ciekawy, że zupełnie nie wiem co to jest opisywany jurton, słownik też rozkłada ręce)

 

Wpisy powyżej były mocno archiwalne ale były też nowsze, ostatni jak pamiętam z 2014 roku.

Po kolacji gorąca kąpiel, pranie i idziemy spać.


12.08.2017

Dzień 8

700km

Avasund (Szwecja) -  Enontekiö (Laponia w Finlandii)

"Białe, deszczowe noce" 

 

Maks przysyła MMSa  z listem przewozowym. Mimo, że jest sobota będzie się starał nadać paczkę jeszcze dziś.

Idziemy zobaczyć jak idzie Stevenowi pilnowanie kuchni, przy okazji jemy śniadanie. Kropi jak tylko zaczynamy się pakować. Namiot zwijam jeszcze w asyście kropel ale jak tylko zakładam przeciwdeszczówkę przestaje. Wyjeżdżamy z kempingu. Dobrze, że nie padało dłużej bo droga miejscami szutrowa a miejscami gruntowa, mogłaby być nieciekawa.

 

 

Droga jest mokra ale pogoda z każdym kilometrem robi się coraz lepsza.

 

Problem nudy niestety ten sam co wczoraj jedynym urozmaiceniem na drodze są nieliczne skrzyżowania.

 

W miarę zbliżania się  do koła podbiegunowego prawie wszystkie samochody mają  dodatkowe światła z przodu. Zastanawia nas przeznaczenie tych świateł, wbrew pozorom w czasie nocy polarnej nie jest wcale tak ciemno jak przysłowiowym końcowym odcinku jelita grubego u rdzennego mieszkańca Afryki. Już w Polsce kiedy opowiadałem o reniferach (a te dopiero przed nami), dowiedziałem się, że są dużym problemem w nocy bo kiedy widzą dwa światła samochodów stają jak zahipnotyzowane (może myślą, że to dwoje oczu jakiegoś innego renifera), jeśli faktycznie tak jest te dodatkowe światła mają całkiem spory sens.

 

 

 

Z czasem samochody bez dodatkowych świateł zanikają, jesteśmy chyba jedynymi obcymi w okolicy.

Niepokojący jest brak parkingów, znaczy parkingi są i to naprawdę dużo ale u nas wysepki z przystankami autobusowymi są większe.

 

 

Co ciekawe takie "gigantyczne" parkingi zazwyczaj są poprzedzone znakiem informującym, że zbliżamy się do parkingu.

Prawdziwy problem tych parkingów to fakt, że przy drodze nie ma toalet co w sumie nie jest tak dużym problem kiedy potrzeba jest silniejsza :)

Takie postoje dawały okazje do kontroli wysuszenia prania, co z kolei dawało pretekst do wygłupów (proszę zwrócić uwagę na mój cień)

 

A tak wyglądało zdjęcie, które robiła wtedy Sylwia, nie muszę dodawać, że "pokaz" odbył się specjalnie dla nielicznych mijających nas samochodów :)

 

A także do zrobienia sobie autoportretu :)

 

Trzeba przyznać,  że droga ma swoje momenty kiedy zbliżamy się do wody:

 

Czasem można też spotkać Mariana Bjoergena ;)

 

Takich biegaczy było całkiem sporo jeszcze w Norwegii ale ten był pierwszy jaki się nawinął kiedy kamerka była włączona.

 

Pojawiło się też urozmaicenie jakiego się nie spodziewaliśmy, zwinięty asfalt:

 

Zdarzył się nawet fragment drogi gdzie było tylko pół drogi:

 

Roboty drogowe w końcu się skończyły a tuż przed miastem Jokkmokk (naprawdę tak się nazywa to miasto) zobaczyliśmy pierwsze Lapońskie Tipi.

 

Jokkmokk to chyba największe miasto jakie dziś mijamy, zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Z tego co udało nam się ustalić najtańsze paliwo jest na stacjach Preem więc właśnie tam  tankujemy, stacja jest oczywiście automatyczna (poniżej widać instrukcję obsługi)

 

Po zatankowaniu jedziemy do sklepu żeby wydać pozostałe w gotówce korony (wszystko wskazuje na to, że już dziś opuścimy Szwecję).

 

Sklep dużo większy niż ten w którym byliśmy wczoraj. Z ciekawych rzeczy jakie tu można kupić znajdujemy torciki z krewetkami:

 

Na szczęście znajdujemy też kilka rzeczy do którym jesteśmy bardziej przyzwyczajeni, poza drobnym uzupełnieniem zapasów kupujemy nawet posiłek na wagę (10SEK za 100g, coś w rodzaju baru sałatkowego, ale były też kawałki wędzonego łososia, jajka itp). Zostaje nam jeszcze 100SEK (trochę więcej niż 50zł). Pożywiamy się na parkingu przed sklepem i ruszamy w dalszą drogę. Zauważamy dziwne zjawisko, czym dalej na północ jesteśmy na tym jest ciepłej. Pewnie to było związane z porą dnia ale faktycznie przez spory kawałek drogi temperatura rosła wraz z przebiegiem.

Przejeżdżamy obok wielkiej elektrowni wodnej,  zbiorniki retencyjne ciągną się kilometrami a za zaporą olbrzymie i praktycznie puste koryto rzeki (niestety kamerka tego nie uwieczniła). Widzimy znak zapowiadający parking dla ciężarówek. W naszych standardach oznacza to miejsce gdzie kierowcy ciężarówek mogą się nie tylko zatrzymać ale też chociaż umyć. Tutaj niestety tak nie jest, parking dla ciężarówek to też zatoczka tylko odpowiednio większa. Ostatnie tankowanie w Szwecji.  Jak na zawołanie trafia się stacją z obsługą dzięki temu udaje się nam wydać pozostałe 100SEK w gotówce i dopłacić kartą.

Na horyzoncie pojawia się ogromna, czarna chmura, droga raz się do niej zbliża a raz oddala aż w końcu nie ma wątpliwości, zaraz w nią wjedziemy. Zatrzymujemy się i szybko wskakujemy w przeciwdzeszczówki (na tej focie trochę widać chmurkę)

 

Tak to wyglądało z przodu, niby nie tak ciemno jak z tyłu ale tam na pewno pada:

 

 Jak tylko ruszyliśmy z przeciwka jechał kabriolet z opuszczonym dachem. Powiedziałem do Sylwii, że może jednak się uda skoro tamten nawet nie podniósł dachu i wiecie co.... byłem w błędzie, lało jak z cebra ten kabriolet chyba miał zepsuty dach albo wiózł ryby :)

 

W ulewie spotykamy nawet kolejny parking dla ciężarówek, widać jaki jest ogromny:

 

Deszcz pada aż do Finlandii. Jak wczoraj zakładany jazdę do 18 ale kiedy ponownie zaczyna padać zatrzymujemy się żeby znaleźć najbliższy kemping w nawigacji.  Osm rządzi po raz drugi, kemping będzie za kilka kilometrów w miejscowości Enotekiö. Docieramy na kemping w deszczu. W recepcji nikogo nie ma wisi tylko kartka z numerem telefonu. Dzwonię ktoś odbiera a ja nic nie słyszę, zapomniałem o włączonym interkomie a kask leży na stole przy recepcji. Dzwonię jeszcze raz, okazało się że Pani z recepcji siedzi w zaparkowanym obok samochodzie (pewnie chciała wyjść jak przestanie padać a ja jej nie dałem). Deszcz pada jak wściekły a temperatura też nie jest za wysoka pytam prosto z mostu o miejsce do spania pod dachem. Najtańszy domek domek jest za 50€ ale i tak bierzemy!

Żeby było śmieszniej jak tylko opuściliśmy recepcję przestało padać, pokazała się nawet malownicza tęcza:

 

Jak tylko się rozpakowaliśmy na kemping zjeżdżają się ludzie i po chwili przechodząc obok recepcji słyszę, że zostały już tylko dwa domki po 100€ (ludzie którzy o niego pytali zgodzili się bez gadania a byli to Rosjanie i Białorusini, nie wiem czy podróżowali wspólnie ale chyba tak bo sporo razem rozmawiali co było bardzo zabawne bo nie wiedzieli, że ich rozumiemy, no ja to tak mniej więcej).

 

Tak wyglądał nasz domek w środku (oczywiście miał ogrzewanie, lodówkę, kuchenkę i WC)

 

A tak padłem kiedy wreszcie mogłem się położyć (oczywiście zdjęcie pozowane na potrzeby podniesienia "dramaturgii" tej relacji)

 

O dziwo pogoda się poprawiła wyszło słońce i nawet rozwiesiłem namiot (dokładnie jego zewnętrzną warstwę) żeby wysechł.

Namiot wysechłby na wiór ale "na szczęście" znów zaczęło padać (za motocyklami widać "nasz" domek)

 

W Szwedzkim sklepie gdzie próbowaliśmy wydać resztę szwedzkich koron kupiliśmy miejscowy rarytas:

 

Na pewno jesteście ciekawi jak to smakuje, no cóż też jestem tego ciekaw. Kabanosy z łosia zostały bowiem w lodówce na tym kempingu, kto wie może nawet leżą tam do tej pory. Także jakby ktoś przejeżdżał przez Enotekiö sugeruję sprawdzić lodówkę w domku numer dwa :)

 

Około 20tej czasu lokalnego (19ta naszego czasu bo Finlandia, Estonia, Łotwa i Litwa mają czas bardziej wschodni od nas) deszcz przestał padać i wylałem wodę, która zebrała się w "suszącym" się namiocie zrobiłem takie zdjęcie (oczywiście wewnętrzna warstwa namiotu cały czas była zwinięta i pozostała sucha)

 

Takie zachodzące słońce pozowało jeszcze przez pond cztery godziny. Dnia polarnego w sierpniu już nie ma, ale zjawisko białych nocy jest na porządku dziennym (a raczej nocnym).

Około północy z okna domku Sylwia robi taką fotkę:

 

Plan na jutro: przylądek Północny. Sprawdzam prognozy pogodny i są raczej średnie ale i tak jedziemy!

 

 

13.08.2017

Dzień 9

197km

Enotekiö -  Alta

"Kemping Forever two wheels"

 

Słońce zaszło zdrowo po północy i wstało po 4 rano.

Jeszcze wczoraj ustaliliśmy strategie,  że najpierw szukamy noclegu w Alta i zobaczymy na co pozwala warunki.  Jak się da pojedziemy na przylądek Północny i wrócimy do Alta.  Jak będzie nam zimno zaatakujemy przylądek następnego dnia.

Również wczoraj podejmujemy decyzję odnośnie wysyłki pompy. Maksowi nie udało się jej wysłać w sobotę, jak wyśle ją w poniedziałek do środy bez problemu byłaby w Helsinkach ale jak pompa wytrzymała już 2tys. km. to dlaczego ma nie wytrzymać jeszcze trochę :)

Także wysyłka pompy zostaje odwołana, czy słusznie - zobaczymy, trochę ryzyka nie zaszkodzi :)

Całą noc było pogodnie ale nad ranem oczywiście zaczęło padać co najbardziej ucieszyło nasz suszący się namiot.

Jak już kilka razy wspominałem, mokry tropik nie jest żadnym problemem, środek namiotu cały czas jest suchy, także zwinąłem ociekający wodą namiot z nadzieją, że kiedyś wyschnie.

 

Na śniadanie jajecznica z proszku. Całkiem smaczna a jest to jedno z tańszych dań liofilizowanych.

Pakujemy się i ruszamy,  od razu ubrani w przeciwdeszczowki bo pada.

Tankujemy tańsze fińskie paliwo (przy stacji jest barek i sklep a sklepie w chłodniach mięsko z renifera).  Kilka kilometrów dalej już Norwegia.

Na przejściu granicznym nawet jest jakiś budynek ale tablica informuje, że odprawa celna obowiązuje tylko ciężarówki.

Krajobraz bez zmian ale wracają normalne parkingi z WC.  

Jest zimno,  temperatura spada do 8C, pada non stop.

Do Alta coraz bliżej i choć chętnie skorzystalibyśmy z WC, nawet nie myślimy żeby się zatrzymać bo musielibyśmy się rozbierać.

Dojeżdżamy i kierujemy się na kemping który jest w POI AutoMapy a w internecie jest opisany jako oferujący zniżki dla motocyklistów. Po drodze zaczynam mieć wątpliwości czy kemping będzie bo nie ma żadnej tabliczki wskazującej drogę.

Na miejscu też nic nie ma ale stoją dwa motocykle więc idę zapytać.  Starszy pan odpowiada,  że tak kemping jest i już dzwoni do właściciela. Przychodzi właściciel i pyta: myślałeś że tu jest camping?  Tu jest klub motocyklowy ale pogoda jest paskudna i możecie tu zostać na noc.

Wprowadza nas do budynku klubu i opada nam szczęka.  

 

 

 

 

 

Pytam ile chce pieniędzy za te luksusy.  Na jedną noc za darmo!!!! Prowadzi nas do kuchni,  parzy nam cały termos kawy,  stawia dwa kubki. Otwiera lodówkę,  każe się częstować.  

Mówię,  że dzięki,  mamy jedzenie ale z kuchni chętnie skorzystamy.  Łazienki też są dwie i obydwu możemy korzystać.

Przebieramy się w cywilne ciuchy przeciwdeszczówki niestety się nie podpisały. Zwłaszcza spodnie oboje mamy mokre a przejechaliśmy ledwie 200km  Na szczęście membrany wytrzymały i ciuchy są mokre tylko z wierzchu.

Właściciel nazywa się Leon Donatello, pytam o jego "czysto norweskie" nazwisko, okazuje się, że jego ojciec jest Włochem. Niestety z południowca ma tylko nazwisko, jest tak małomówny, że wszystkiego musimy się domyślać.  Na ścianie wisi tablica, Leon pisze na niej numer telefonu i mówi,  że musi iść do rodziny ale jeszcze przyjdzie, upewniam się, czy to jego numer a Leon odpowiada "aha". 

Suszymy mokre rzeczy,  zwiedzamy nasz dzisiejszy apartament i szczęka znów opada.

 

 

 

 

Po jakimś czasie przychodzi Leon przynosi  zgrzewkę piwa,  wstawia do lodówki i mówi: "mamy piwo".  Pytam go o system ogrzewania bo budynek jest ogromny w środku cieplutko a nie widać żadnych grzejników.

Typowaliśmy trafnie,  jest tu elektryczne ogrzewanie podłogowe.  Robimy sobie obiad w luksusowych warunkach.  Po szybkim rozpracowaniu kuchenki indukcyjnej udaje się nam zagotować wodę. Wcinamy makaron z kawałkami dorsza w sosie koperkowym,  wszystko kupione wczoraj w Szwecji (paczka makaronu za ok. 6zl i puszka dorsza w sosie za 8zl).

Pogoda się poprawia.  Nawet wychodzi słońce. Jak byśmy teraz ruszyli  to może na 21-22 byli byśmy z powrotem,  jednak poczekamy do jutra, na przylądek jest ponad 200km i tam warunki pogodowe mogą być zupełnie inne. Możemy sobie pozwolić na leniwy dzień wystartujemy jutro wcześnie rano. Ciuchy nam porządnie przeschną i droga też.

Oboje zasypiamy w miękkich wygodnych fotelach.

 

Po drzemce kontrola ciuchów,  jeszcze nie wszystko wyschło. Wychodzimy przed budynek,  kontroluje poziom oleju (wszystko jest ok).  Oglądamy motocykle gospodarza.  

Widać, że Leon jest fanem amerykańskiej motoryzacji, poza tymi dwoma HD na podwórku stoi jeszcze Jeep i Chevrolet.

 

W ramach obcowania z dziką naturą Sylwia zabawia pieski właściciela (oczywiście to Sylwia jest dziką naturą dla tych psów)

 

Kiedy wróciliśmy do apartamentów klubowych przyszła do nas (chyba) córka gospodarza i pyta nas czy znaleźliśmy nasz pokój.  Zgodnie z prawdą odpowiadamy,  że nawet nie szukaliśmy.  Dostajemy jeszcze pokój z dużym łóżkiem choć spokojnie mogliśmy spać na kanapach albo na naszym materacu w śpiworach.

W ramach dalszego zwiedzania, robimy pamiątkowe zdjęcie z rosomakiem :)

 

Okazuje się również, że nasi już tu byli i nawet nie dali rady wszystko wypić:

 

W wielu miejscach są tu naklejki z informacją, że taki a taki klub motocyklowy wspiera ten lokal, najwyraźniej lokalne kluby część składek przeznaczają na utrzymanie takich miejsc jak to, dzięki czemu mogą tu się spotykać i imprezować.

 

Na ścianie wisi kalendarz lokalnych Hells Angels a w nim zdjęcia również ze zlotu w Polsce. Sprawa obecności alkoholu z Polski staje się jasna (jak pisałem litr czystej wódki kosztuje tu około 300zł a w dodatku mocny alkohol jest sprzedawany tylko w specjalnych sklepach, których w Norwegii wcale nie ma tak dużo, u nas jest jednak sporo taniej a z dostępnością nie ma żadnego problemu).

 

Pogoda się robi na blachę.  Aż głupio,  że tu zostaliśmy ale nie żałuję.

Sylwia robi kontrolę naszego budżetu i okazuje się, że z karty, którą cały czas płacimy zeszło 2600zł. Dodatkowo wydaliśmy 67€, 500SEK i jakieś 50NOK w gotówce. Prowadzimy się całkiem dobrze i jest szansa, że wystarczy nam kasy na powrót do domu.

Z tej okazji częstujemy się piwem (już wiemy, że nas na nie stać co wcale nie jest takie oczywiste bo piwo w sklepie kosztuje tu około 15zł ale w restauracji jego cena waha się od 50 aż do 100zł)

 

Oczywiście za piwo zostawiamy odpowiednią ilość koron a dla żartu również złotówki w ilości jaką trzeba by było zapłacić za to piwo w Polsce (oczywiście zostawiamy również karteczkę z wyjaśnieniem żartu).

Pierwszy raz wbijam do nawigacji drogę powrotną i z uśmiechem zauważam, że mamy bliżej do Murmańska niż do domu.

Chyba pierwszy raz w życiu żałuję, że do Rosji potrzebne są wizy bo mając tak blisko chętnie odwiedziłbym Murmańsk. Do domu będziemy wracać krótszą drogą, niby daleko nie jest,  zobaczymy jak to pójdzie w praktyce.  W nawigacji widzę,  że w Finlandii nie ma aż tyle kempingów,  cóż spanie na dziko jest już przetestowane więc nie będziemy się martwić zawczasu.

 

Po kolacji i kąpieli idziemy spać. Drugi raz piszę: plan na jutro to przylądek Północny.

 

 

14.08.2017

Dzień 10

Alta -  Nordkapp - Alta - Kautokeino (Arctic camping)

629km

"Kropka nad i"

 

Wstajemy bardzo wcześnie. Koło 6rano opuszczamy gościnne progi.  Zostawiam list dla Leona z podziękowaniem i obietnicą przesłania prezentu z Polski (oczywiście będzie to szklany prezent, który podczas wysyłki zyska na wartości dziesięciokrotnie).

Wychodzimy bez śniadania,  nie chcemy hałasować a i plan na dziś jest dość ambitny.

No dobra wychodzimy bez śniadania przede wszystkim dlatego, że w tych gościnnych progach czujemy się dość dziwnie.

Norwegowie są super uczynni i pomocni ale pogadać się z nimi nie da.

Kiedy starałem się pogadać z Leonem odpowiadał półsłówkami albo po prostu "aha", tak dla przykładu:

- dużo jest motocyklistów w Alta?

- bardzo dużo

- no proszę a tu u Was to warunki raczej nie sprzyjają, jak długo trwa sezon?

- od maja do października

- to praktycznie jak u nas, super myślałem, że krócej bo przecież zima u Was długa

- aha

- trafiłem tu bo w mojej nawigacji to miejsce jest oznaczone jako kemping a i w internecie widziałem taką informację

- bo jest zarejestrowany jako kemping (i ani słowa wyjaśnienia dlaczego tak i czy to się zmieni)

- jak tu jechaliśmy to koło Stavanger padła mi pompa paliwa i musiałem zabić jednego norweskiego motocyklistę żeby mu zabrać pompę

- aha (no oczywiście o zabijaniu i zabieraniu pompy nie wspomniałem ale idę o zakład, że efekt byłby dokładnie taki sam)

 

Wyjątkowo rozmowna była córka Leona (ta która pokazywała nam pokój) bo nawet spytała z skąd w Polsce jesteśmy.

Jak usłyszała, że z Piaseczna i że to bardzo znane miasto w Polsce i nawet się mówi, że Warszawa jest koło Piaseczna uśmiechnęła się a potem powiedziała, że w sumie słabo mówi po angielsku i poszła.

Nie oczekiwaliśmy żeby ktoś skakał koło nas ale na kompletny brak komunikacji nie byliśmy przygotowani (co nie znaczy, że nie byliśmy bardzo wdzięczni za darmowy dach nad głową).

Jak ktoś chce sprawdzić jak to jest w praktyce wystarczy wybrać się do Alty motocyklem, namiar bez problemu znajdziecie w googlach wpisując: " forever two wheels Alta". 

 

Tankujemy na shell jak zauważyliśmy w Norwegii to najtańsza stacja (podobne ceny ma circle-statoil ale nie wszędzie).  

Kiedy tankujemy Sylwia  zauważa reklamę hot-dogów za całe 15NOK i to właśnie na tej stacji gdzie tankujemy. Cena właściwie jak u nas więc bierzemy. Do tego możemy sami sobie nałożyć musztardy i ketchupu ile tylko chcemy (ciekawe ile trzeba by zjeść ketchupu żeby się najeść). Hot-dog są mniejsze niż nasze ale smaczne i przynajmniej na razie załatwiają nam temat śniadania.  

 

Kierunek może być tylko jeden, przylądek Północny. Jest dość chłodno ale słoneczko świeci. Droga jest dość kreta i o utrzymaniu wysokiej średniej prędkości możemy zapomnieć.  W dodatku niedługo za Alta zaczyna lekko pokapywać deszczyk,  na szczęście niedługo i wyraźnie bez przekonania.  

 

 

Widoki są super, do tego przyroda do której nie jesteśmy przyzwyczajeni.

Pojawiają się pierwsze renifery, te białe są szczególnie dobrze widoczne:

 

Zapomniałem napisać, że pierwszego renifera spotkaliśmy już przedwczoraj w Finlandii. Biegł po ulicy i nawet miał na szyi opaskę z nadajnikiem (no chyba, że to był fragment uprzęży do sań świętego Mikołaja).

Roślinność też jest bardzo ciekawa, momentami rośnie tylko trawa, czasem jakieś krzaki, całkiem sporo jest karłowatych brzózek, takich jak trochę widać na zdjęciu:

 

Na poniższej fotce już praktycznie tylko trawa:

 

Najlepsze jest jednak połączenie wody, skał i zieleni.

 

Czasem w krajobrazie prawie wcale nie ma zielonego:

 

 

Około 50km za Alta Tankujemy ponownie do pełna.  Paliwa wchodzi bardzo mało ale teraz na pewno nam go wystarczy na przylądek i z powrotem a jeśli nie do Alta to chociaż do tej stacji.  Pogoda oczywiście nie jest całkiem stabilna,  co chwilę pokapuje a do tego dość mocno wieje. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się i pierwszy raz zakładam górę termoaktywki do jazdy (do tej pory używałem jej wyłącznie do spania). Oczywiście żeby ją założyć muszę się rozebrać :)

 

Jest taki kawał jak to Rabin doradza żydowi skarżącego się na ciasne mieszkanie, sprowadzić do domu rodzinę a nawet kozę, kiedy żyd skarży się, że jest jeszcze ciaśniej, Rabin poleca - sprzedaj kozę. Efekt był murowany - w mieszkaniu jest teraz bardzo luźno. Tak i mi po rozebraniu się i ponownym ubraniu jest od razu cieplej (no może nie jest całkiem jak w tym starym kawale bo jednak dołożyłem jedną warstwę ubrania ale najpierw było mi chłodniej żeby potem było cieplej).

 

Poniżej kilka fotek zrobionych przy okazji postoju.

 

 

 

Jedziemy dalej a widoki nadal trzymają bardzo wysoki poziom:

 

 

 

 

Do końca drogi zostało nam już mniej niż 70km

 

Oczywiście tych fajnych rogatych zwierzaków jest po drodze całkiem sporo:

 

Zatrzymujemy się przed wjazdem do tunelu na wyspę Magerøya, jak widać na poniższej fotce sprawdzam kamerkę i niestety padła w niej bateria.

 

 

 

 

Tunel Nordkapp, prawie siedem kilometrów długości 212 metrów poniżej poziomu morza. Zaraz na początku tunelu tablica ostrzegająca "fog in tunnel", od razu komentujemy to przez interkom, że w tunelu puszczają piosenki Mieczysława Foga (nie puszczali i sami musieliśmy śpiewać, szczególnie się sprawdziła przeróbka hitu "jesienne róże" na "Norweskie rury", bardziej znany przebój "ostatnia niedziela", trochę nie pasował bo był poniedziałek). Jeszcze kilka lat temu za tunelem był punkt poboru opłat ale odkąd wprowadzono opłaty elektroniczne motocykliści stali się uprzywilejowani i jeżdżą na darmo (podobnie jak na Norweskich autostradach).

Poza niesamowitymi widokami po wyjechaniu z tunelu spotykamy też rowerzystów.

 

 

 

Było też kilka innych  tuneli:

 

I kolejna porcja "nudnych i bardzo pospolitych" widoków ;)

 

 

 

 

Nad przylądkiem Północnym widać ciemne chmury a do celu już tylko 13km.  

 

 

 

Po drodze widać bardzo dużo reniferów. Niestety w większości w oddali i słabo je widać na stopklatkach.

 

Przed samym końcem drogi wyprzedzamy kampera z Polski:

 

Jeszcze tylko 500metrów

 

I jesteśmy na przylądku Północnym :)

 

Dojeżdżamy i choć Pani była bardzo miła musimy słono zapłacić za wstęp na przylądek (540NOK czyli około 270zł za dwie osoby, na szczęście motocykle wjeżdżają gratis).

Jest dokładnie 10:17 (wiem bo taką godzinę mam na bilecie wstępu).

 

 

Parkujemy motocykle i idziemy nad klif.  Pierwsze wrażenie jest słabe, Sylwia nawet pyta "przejechaliśmy taki kawał żeby aż tyle zapłacić za parking?".  Ale czym bliżej krawędzi wrażenie się zmienia. Oczywiście jest zimno, ręce grabieją nawet od robienia zdjęć ale wrażenie jest nie do opisania.

 

 

Jakby specjalnie dla Sylwii, na przylądku prowadzone są roboty ziemne. Przeróbka piosenki M.Foga (Norweskie rury) zyskuje na znaczeniu :)

 

 

Robimy też kilka zdjęć ze spotkanymi mieszkańcami (zdjęcia może i trochę żartobliwe ale pomnik ma czcić pamięć zaginionych na morzu)

 

 

Przy robieniu tego zdjęcia prawie przymarzłem do pomnika

 

 

Oczywiście sprzęt budowlany jest jednym z ważniejszych obiektów fotografowania

 

 

Medaliony zaprojektowane przez dzieci czy sprzęt budowlany to oczywiście bardzo ważne obiekty na przylądku Północnym ale jest jeszcze parę kilka bardzo charakterystycznych obiektów do sfotografowania.

 

 

 

 

 

Powalające bogactwo roślinności:

 

Oczywiście mamy też zdjęcia chyba najbardziej rozpoznawalnego punktu na przylądku Północnym

 

 

 

 

 

Na zdjęciach tak tego nie widać, ale całkiem nieźle tam zmarzliśmy, na szczęście mogliśmy wejść do środka i się ogrzać.

A w środku już na nasz czekał komitet powitalny. Zorze polarne można obserwować tylko zimą (a i to nie każdego roku), dzielnie zastępują to zjawisko, zawsze obecne zołzy polarne :)

 

Koledzy (a może koleżanki) strasznie nalegali na wspólne zdjęcie (na wymianę koszulek nie dałem się namówić)

 

Zwiedzamy i wysoka cena za wstęp zostaje nieco usprawiedliwiona, dalej już prawie wszystko jest za darmo (tylko restauracja i sklep z pamiątkami są dodatkowo płatne a wszystkie ekspozycje, kaplica, kino itp są już w cenie wstępu).

 

Część ekspozycji, opowiadających o historii tego miejsca to scenki takie jak ta poniżej (ta pokazuje odkrycie przylądka w 1553roku, odkrycie podobnie jak w przypadku Ameryki przypadkowe bo odkrywca Richard Chancellor chciał odkryć nową drogę morską do Chin)

Co ciekawe już po zaledwie 100latach dotarł tu pierwszy turysta, włoski ksiądz i naukowiec Francesco Negri, podróż w to miejsce zajęła mu trochę więcej czasu niż nam bo aż dwa lata (jak się łatwo domyśleć nie jechał motocyklem, zdjęcie tej scenki niestety mam mocno nieudane więc go nie zobaczycie dopóki sami tam nie pojedziecie)

 

A w tej scence widać Króla Oskara II (wraz ze świtą) wizytującego przylądek północy w 1873roku.

 

Poniższe dwa zdjęcia to kaplica świętego Johannesa. Jest to najdalej wysunięta na północ kaplica na ziemi i jeśli ktoś ma taką fantazję może właśnie tam zorganizować swój ślub (ciekawe czy dużo gości się zjeżdża bo śluby są tam podobno całkiem często). Poza kaplicą jest tam też najbardziej wysunięta na północ poczta i pewnie jeszcze kilka innych najbardziej wysuniętych obiektów :)

 

 

Jest tam także muzeum Tajskie, otwarte dla uczczenia wizyty na przylądku Północnym Króla Syjamu (obecnie Tajlandii) w 1907roku.

Same odwiedziny to niby nic takiego ale tunel żeby tu bezpiecznie dojechać wybudowane dopiero w 1999roku, wcześniej można się tu było dostać tylko drogą morską a w czasach kiedy był tu Król Syjamu, dodatkowo trzeba było się osobiście wspiąć ze statku po klifie.

 

 

 

Niestety wszystkiego nie udało nam się zwiedzić bo "jaskinia świateł" miała akurat przerwę na sprzątanie (tam też się kurzy):

 

 

Zwiedzamy za to bardzo realistyczną wystawę ptactwa (realistyczną bo nawet jest ptasie "g"). Ptactwo to dość ważna część lokalnego ekosystemu, jest tu (na przylądku nie w budynku) nawet rezerwat maskonurów, które można obejrzeć i sfotografować na żywo

 

 

Wielkim fanem dzikiego ptactwa nie jestem więc odpuściliśmy sobie podjechanie do rezerwatu, poszliśmy za to do kina.

Cyklicznie przez cały dzień jest tam prezentowany film (z tego co się zorientowaliśmy co jakiś czas inny). Nam się trafił film "Home of the midnight sun and the northern ligth", film trwa tylko 15 minut ale to co pokazuje i jak jest zrobiony, że naprawdę szczęka opada i to po prostu trzeba zobaczyć.

Film był kręcony jednocześnie trzema kamerami i jest mega panoramiczny, więc na małym ekranie można zobaczyć tylko małą namiastkę, ale specjalnie dla was odnalazłem filmik w zasobach internetu: https://vimeo.com/42574381

W kinie wyglądało to tak:

 

Odwiedzamy sklep z pamiątkami. Jak już pisałem Sylwia sprawdziła wczoraj ile kasy jeszcze mamy.  Jesteśmy nieźle w budżecie i nawet nieźle zaszaleliśmy w sklepie, mamy magnes na lodówkę, super koszulkę a nawet film który oglądaliśmy w kinie na płycie DVD a nawet trochę prezentów dla rodziny.

Po zapłaceniu w kasie dostałem chyba najdłuższy paragon w życiu i nawet zażartowałem, że w cenie dostaliśmy papier toaletowy (może jakość papieru by nie była odpowiednia ale długość jak najbardziej, nawet dla szczególnie wymagających).

 

W sklepie z pamiątkami:

 

 

 

Mamy jeszcze ponad 200NOK w gotowce więc kupujemy sobie po kawie i ciastku. Niewykluczone, że to najdroższe kawa i ciastko w naszym życiu więc oczywiście uwieczniamy (na złotówki ten zestaw kosztował około 75zł)

 

Kiedy już się zbieramy spotykamy jeszcze motocyklistów z Włoch. Tylko się pozdrawiamy bo zarówno Oni jak i my już się ubieramy.  Robię jeszcze jedno zdjęcie Sylwii jak głaszcze globus pod napisem Nordkapp.

 

Dobry Nordkappek, dobry:

 

Ruszamy i oczywiście źle wyjeżdżamy z parkingu (moja wina bo nie chciałem przestawiać motocykli i wyjechaliśmy między odgradzającymi parking kamieniami). W konsekwencji przez bramki wyjeżdżamy pod prąd, pasem dla autobusów.

Pogoda znów się pogarsza pada deszcz i dość mocno wieje. Norwegia płacze,  że ją opuszczamy.  Sylwia mówi:  "nie płacz to wrócimy" i nawet na ładnych parę kilometrów to pomaga.  Potem już za tunelem jest jeszcze ładniej.

 

 

 

Baterie w kamerce padły z zimna już na przylądku także został tylko aparat i telefony. Kilka razy zatrzymujemy się cyknąć fotki bo widoki są super. Kilka razy po drodze biegną renifery, czasem wręcz stadami (łącznie z tym, że kilka rogatych bestii biegnie po drodze dosłownie obok mnie przez kilka minut, niestety dowodów na filmie brak).

Parę razy łapie nas deszcz ale po chwili znów jest ładnie więc nie ma to znaczenia. Kiedy zatrzymujemy się na zdjęcia po raz n-ty z przeciwka jadą rowerzyści.  Dwóch chłopaków. Widzą że wyciągam telefon wiec zatrzymują się i po angielsku pytają czy zrobić nam zdjęcie (przypadkowo w miejscu gdzie się zatrzymujemy za plecami mamy znak Nordkapp Kommune). Mówię, że dzięki bo ja chce zrobić zdjęcie tego widoku, który oni mają za plecami. Wtedy jeden z nich dostrzega naklejkę ze smokiem na biało czerwonym tle i okazuje się,  że to chłopaki z Polski.  Gęby nam się same cieszą.  Rozmawiamy dobra chwilę.  Chłopaki jadą już miesiąc. Oczywiście robię im fotkę,  biorę adres mailowy i obiecuję wysłać po powrocie.

 

Gadamy o wyjazdach bo zauważają kufer z mapką europy i flagami (kto wie może jeszcze się gdzieś spotkamy).  Porównujemy koszty jazdy rowerem i motocyklem i trochę nam szczęka opada. Paliwo do motocykla wcale nie jest tańsze niż paliwo do człowieka, który ma przejechać dziennie ponad 100km. Żeby przejechać 100km, każdy z nich musi zjeść jedzenia mniej więcej za 100zł.

Pytają o tunel, ten najdłuższy 7km będzie dla nich wyzwaniem. Do połowy będzie z z górki ale potem 9% pochylenia pod górę także niewykluczone, że zaatakują tunel w nocy kiedy jest mniejszy ruch (tunele nie są za szerokie a kamperów jeździ tu naprawdę sporo)

 

Taki widok chłopaki mieli za plecami (to chciałem sfotografować)

 

A taki widok my mieliśmy za plecami:

 

Tu widać nawet ich rowery (blisko prawej krawędzi kadru)

 

Gadalibyśmy jeszcze długo ale trzeba jechać. Nawigacja mówi,  że do domu jeszcze ponad 2500km. Oczywiście zanim dojeżdżamy do Alta deszcz pada kilka razy.

Kilka razy zatrzymujemy się też na zdjęcia, na poniższym udało się nawet złapać daleką krewną zorzy polarnej - tęczę:

 

 

 

 

 

 

Sylwii nawet udaje się złapać mnie i renifera na jednym ujęciu:

 

Zatrzymujemy się na stacji i profilaktycznie dolewamy po 5l,  nawet bez tankowania paliwa powinno wystarczyć do Alta ale po co ryzykować. Zaraz po wizycie na stacji zaczyna wiać silny przeciwny wiatr i spalanie od razu skacze do góry (bmw pokazuje ok 4l/100 a ja mam jeszcze kufry boczne). Dojeżdżamy do Alta i jedziemy na tego samego shella na którym tankowaliśmy rano.  

Na stacji zaskoczenie bo paliwo jest około 2nok na liter droższe niż rano! Tak samo jest na circle i jak potem zobaczyliśmy na innych stacjach w Alta. Zatankować i tak trzeba bo w baku pustawo a to powinno być już ostatnie tankowanie w Norwegii.

Idziemy jeszcze do sklepu.  Tym razem market Extra.  Głównie chodzi o wydanie reszty koron w gotówce. Kupujemy chleb,  konserwie z rybnymi pulpecikami (z nadzieją, że będą tak dobre jak szwedzkie), makaron i paczkę ciastek.

Zaraz za kasa są stoliki siadamy i dobieramy się do ciastek (to nasz dzisiejszy obiad).  Za nami stoi automat z kawą za jedyne 10NOK więc cena praktycznie Polska.  Akurat mam jeszcze dwie monety po 10NOK ale w automacie  nie widać żadnego otworu wrzutowego.  

Idę do kasjera i okazuje się, że za kawę płaci się u niego a potem w automacie samoobsługa.  Płacę i po chwili popijamy kawkę i zasadami się ciastkami.

Przy okazji analizujemy paragon. Ciastka kosztowały najwięcej,  35NOK. Puszka z pulpecikami 9NOK a chleb tylko 7NOK i był to najtańszy chleb jaki kupiliśmy w Norwegii (na złotówki około 3,5zł).

 

Najedzeni i napojeni ruszamy dalej.  Jedziemy w stronę Finlandii. Robi się zimno, około 11c.

Za długo już nie pojedziemy a na pewno nie dobrym tempem.  Około 18:30 przy drodze pojawia się Arctic camping.  Sprawdzamy i domek kosztuje tu 400NOK. Nie zastanawiamy się i bierzemy.

 

Domek jest dość stary (jest na nim data 1974) ale w środku jest czysto i ciepło. Jest nawet kuchenka elektryczna i lodówka.

To co może zastanawiać to niezbyt wysokie drzwi, widocznie przeciętny Lapończyk jest trochę niższy ode mnie.

 

Na kempingu stoi Lapońskie Tipi.To oczywiście taka atrakcja dla gości kempingu. Codziennie o 20:00 jest tu serwowana herbatka dla gości, trzeba tylko przyjść ze swoim kubkiem.

 

 

 

Kiedy się rozpakowujemy na kempingu pojawia się pieszo człowiek z wielkim plecakiem i aparatem na szyi (gdyby nie ten aparat wyglądałby trochę jak bezdomny).  Najpierw przechodzi przez kemping  kilka razy i wybiera optymalne miejsce na biwak. Rozbija namiot a raczej coś co chyba ma być namiotem. 

Przypomina to połowę rury. To raczej szuflada albo skarpetka a nie namiot nawet jego stojące koło namiotu buty są prawie tak samo wysokie jak to "coś".

 

Chłopak kręci się trochę po campingu,  zastanawiamy się skąd może być ale bez jakiś szalonych wniosków.

Dopada mnie zmęczenie i idę się wykąpać. Po kąpieli oczywiście życie wraca, więc myślę nawet o takich zbytkach jak kawa czy jedzenie.

 

Tak wyglądał kącik kuchenny w naszym domku:

 

Robię przegląd dzisiejszych zakupów i porównuję kupione w Norwegii i w Szwecji klopsiki rybne.

Te Norweskie były tańsze i mają ciekawszy nadruk na puszcze choć przypomina to trochę "czterech pancernych i psa", oby tylko ta konserwa nie była z nich zrobiona.

 

 

Wrzucam te fotki bo może się komuś przydać informacja co warto kupić a co niekoniecznie (o tej konserwie z Norwegii jeszcze będzie istotna wzmianka w stosownym czasie).

Jeszcze zdjęcie wersji Szwedzkiej, która była naprawdę super (choć była też droższa)

 

 

Wcinam małą kolację (bo na obiad były ciastka w Alta) a do łazienki idzie Sylwia.  

Idę pozmywać i spotykam w ogólnej kuchni piechura. Ogląda jakiś film w telefonie a "drugim okiem" przegląda zdjęcia w aparacie.  

Pozmywałem i zaglądam mu przez ramię,  fotka w sumie mało mnie interesowała choć była fajna (zachód słońca).

Zagaduje go ile dziś przeszedł (po kempingu ledwo łaził i widać było, że nogi go bolą). Na nogach zrobił około 60km. Startował dziś z Alta tak jak my. Kilka razy złapał stopa i spory kawałek przejechał,  resztę przeszedł.

Chłopak jest z Francji,  z Paryża.  Bardzo sympatyczny i chwilę rozmawiamy.  Będzie iść/jechać do Narviku przed nim jeszcze ponad 600km. To w sumie drugi Francuz jakiego poznałem, który tak dobrze mówi po angielsku. Co ciekawe w kuchni byli też Niemcy ale zarówno oni nas jak i my ich ignorowaliśmy.

Niestety zapomniałem zapytać jak sympatyczny piechur ma na imię więc go ochrzciliśmy Jean Pierre :)

Dziś za nami 629km i prawie 8 godzin samej jazdy.  Zobaczymy co przyniesie jutro.

 

 

 

15.08.2017

Dzień 11

577km

Kautokeino (Norwegia) -  Oulu (Finlandia)

"Fiński problem"

 

Rano spoglądam na namiot w którym śpi nasz sympatyczny Francuski znajomy. Nie rusza się,  jak nic zamarzł.

No nic będziemy mieli świeżego,  mrożonego Francuza na śniadanie.

Pakowania mamy mniej niż zazwyczaj (kiedy śpimy pod namiotem).  Idę po wodę do kanisterków, kiedy wracam oddycham z ulgą, w "szufladzie" Jean Pierra coś się rusza. Co prawda zachodzi obawa, że to mogą być robaki ale po chwili pokazuje się żywy Francuz.  

Na śniadanie kawka,  chlebek i ostatnia mięsna konserwacja z Polski. Idę pozmywać po śniadaniu i w kuchni spotykam Jean Pierra.  

Pytam czy nie było mu za zimno w nocy i o dziwo mówi,  że nie. Pytam go o jego namiot.  Okazuje się, że to namioto-śpiworo-materac.  

Jest z gore-texu,  nie przemięka i można w nim spać bez, problemu nawet przy ujemnych temperaturach. Namiot wygląda bardzo niepozorne ale najwyraźniej jest całkiem fajny (choć i tak bym  nie chciał spać w takiej rurze).

Żegnam się z Jean Pierrem, życzę powodzenia i wracam do pakowania.  Po chwili jesteśmy gotowi do drogi,  zostawiamy klucz w specjalnej skrzynce na recepcji i ruszamy w stronę Finlandii.  Na granicy zatrzymujemy się i idziemy do budki celników.  Na tym długaśnym paragonie ze sklepu z pamiątkami na przylądku Północnym jest informacja,  że możemy dostać zwrot VAT (ten paragon był taki długi bo zawierał od razu formularz, który trzeba wypełnić żeby dostać zwrot podatku). Ale na pewno nie dostaniemy kasy tutaj,  dostajemy tylko mapkę i informacje gdzie mamy się udać, żeby dostać zwrot.  Na szybko wbijam nazwę miejscowości w nawigacji ale bez pozytywnego rezultatu.  Na mapce jest informacja,  że to około 80km stąd.  Tak na oko z mapy wydaje się,  że będzie po drodze, tylko ta miejscowość się nie zgadza.

Jedziemy i zatrzymujemy się na pierwszej w Finlandii stacji benzynowej.  To ta sama stacja gdzie tankowaliśmy dwa dni temu. Tu paliwo jest tańsze a stacja jak już pisałem jest z obsługą i można tu nawet kupić mięsko z renifera.  Zatankowani jedziemy dalej,  przyjeżdżamy obok kempingu gdzie spaliśmy dwa dni temu (tam gdzie w lodówce zostały Szwedzkie kabanosy z łosia) i jedziemy dalej na południe.  

Gdy przyjeżdżamy ok 70km od tankowania widzimy sklep z pamiątkami z napisem "arctic knife".  Taki sam napis był mapce od celników.  

To raczej nie tu (bo miał to być tax-free office a nie pamiątki) ale stajemy i pytamy.  Szok bo to jednak tu!  Bez problemu dostajemy z powrotem prawie 10 w gotówce. Jedziemy dalej, świeci słoneczko a na drodze co chwilę pojawiają się renifery!  Próbuję włączyć kamerkę w czasie jazdy ale niestety bezskutecznie przez co nie mam też uwiecznionej masy motocyklistów. Kilka razy słyszałem o dużej ilości motocyklistów w Finlandii i zdecydowanie się to potwierdza.

Droga jest w paru odcinkach remontowana. Na jednym z takich odcinków doganiamy dwóch fińskich motocyklistów, jeden jedzie na Transalpie a drugi na takim samym DLu jak mój choć nie od razu udało nam się na to wpaść bo ma akcesoryjne tylne światło i tłumik.

 

 

Roboty drogowe też są nawet ciekawe. Tu widać technologię, która i u nas jest już znana (ten biały dywan to geowłóknina)

 

Czekając na zmianę kierunku ruchu włączyłem kamerkę i powiedziałem do Sylwii, że teraz to jak nic już nie będzie rogatych kolegów.

Ledwo powiedziałem renifery znów się pojawiają.

Potem jeszcze kilka razy więc jest super.

 

 

 

Renifery przestały się pojawiać a droga niestety jest nudna.  Płasko, widoki nawet ładne ale po Norwegii nasze oczekiwania są podwyższone a tu trochę tak jak w Polsce na mazurach tylko drogi mało kręte (przez co nudnawe) i jedzie się duuuuużo dłużej.

Zatrzymać się też nie bardzo jest gdzie bo parkingi to znane ze Szwecji małe zatoczki bez WC czy stolików.  

Tankujemy na automatycznej stacji w okolicach Pello.

Pierwszy raz jest to automat gdzie trzeba zadeklarować za ile tankujemy.  Deklaruje kwotę 16 i najpierw tankujemy bmw.  Wchodzi prawie całe zakupione paliwo.  Reszta idzie do mnie i jeszcze dokupujemy paliwa  za 15. U umie też jest prawie pełno a ponieważ i tak mam większy zbiornik będzie OK.

Niedługo za miastem spotykamy pierwszy parking z WC i stolikami. Stajemy,  robimy kawkę i na szybko zalewamy liofilizowany makaron z kawałkami kurczaka.

Kiedy my się pożywiamy mijają nas znani Finowie na DLu i Trampku (potem widzimy jak oni stoją na stacji).

Odpoczywamy w sumie około godziny i ruszamy  dalej.

 

Kilka słów o wrażeniach z Finlandii. Jak już wspomniałem sama droga nas raczej znudziła ale miała swoje momenty, kiedy spotykaliśmy renifery czy prawdziwe morze motocyklistów. To co nas totalnie zaskoczyło to ilość starych samochodów i nie były to super utrzymane "young timery" ale w większości samochody wyraźnie przechodzone z wyblakłym a czasem wręcz obłażącym lakierem. Można nawet pomyśleć, że Finowie są biedni ale przeczy temu każda budowa gdzie można podziwiać bardzo nowoczesne maszyny i eleganckie wręcz stroje robocze.

Prawdopodobnie Finowie nie czują potrzeby zmiany samochodów tylko dlatego, że mogą. Samochód nie musi wyglądać, jak tylko się daje naprawić i jeździ to nie ma potrzeby go wymieniać na nowy. W miastach ilość starych samochodów nie rzuca się aż tak w oczy ale tak jest w większości krajów jakie mieliśmy okazję zobaczyć (pod tym względem Finlandia najbardziej przypomina mi Rumunię).

To co koniecznie trzeba o Finlandii powiedzieć to wysoka kultura jazdy i naprawdę wysoki poziom umiejętności kierowców.

Nieprzypadkowo z Finlandii wywodzi się ogromna ilość kierowców rajdowych. Dzięki temu na drodze nie spotkacie tu zawalidrogi a Ci Finowie, którzy chcą jechać szybciej niż inni, potrafią robić to bezpiecznie i nie budzą negatywnych emocji.

Przejechaliśmy praktycznie całą Finlandię z północy na południe a tylko dwa razy spotkaliśmy Finów, których posądziłbym o bliskie pokrewieństwo z Kimi Raikonnenem. W Polsce ilość kierowców, którzy walczą o pokrewieństwo z Robertem Kubicą jest dużo większa. Oczywiście dużą zasługę ma sam proces nauki jazdy, który w Finlandii przypomina raczej kurs doskonalenia techniki jazdy (obowiązkowa jest jazda nocą, podczas deszczu, opadów śniegu itp. a jakiś rodzaj wyścigów samochodowych jest uprawiany przez praktycznie każdą grupę społeczną).

 

Kiedy znudzeni drogą zatrzymujemy się w sklepie (tym razem jest to Lidl), znów spotykamy znajomych z trasy fińskich motocyklistów.

W sklepie kupujemy tradycyjnie coś do jedzenia i wyjątkowo butelkę wina na wieczór, żeby oblać zdobycie przylądka Północnego.

Wpadamy na autostradę.  Zatrzymujemy się przy stacji benzynowej za potrzebą. Stacja jest duża, nawet z obsługą (nie same automaty), jest tu też elegancki, darmowy WC. Tankować jeszcze nie musimy za to rozglądam się w nawigacji za miejscem noclegu. Najbliższy kemping jest około 100km stąd w Oulu.

Potem (przynajmniej w nawigacji) nic nie widać po drodze przez dość długo czas.  Jedziemy zatem na kemping do Oulu.

Po drodze jeszcze raz widzimy Finów na DLu i Trampku,  zjechali z autostrady więc już się nie spotkamy.  

Doganiamy kolejnego fińskiego motocyklistę tym razem na  BMW GS1200 i praktycznie aż do Oulu jedziemy za nim.

 

Po drodze widzimy drogowskazy na kemping Eden ale kierujemy się na kemping wybrany w AutoMapie.

Powinien być fajny bo okolica jest super, fajne osiedle, ładne domki. Kiedy teoretycznie jesteśmy u celu kempingu nadal brak. Zmieniam nawigację na OSM i oczywiście żadnego kempingu tu nie ma :)

Kemping w Oulu oczywiście jest, ten do którego drogowskazy widzieliśmy po drodze :).

Kemping jest bardzo nowoczesny ale co za tym idzie dość drogi przypominam sobie o karcie klubowej, którą musieliśmy kupić na pierwszym kempingu w Szwecji i dostajemy całe dwa euro rabatu. Sylwia decyduje, że skoro nas stać bierzemy domek (57 już po rabacie). Niby jest 15C ale faktycznie temperatura spada a na kempingu nie widzę żadnego namiotu.

Jak już pisałem kemping jest bardzo nowoczesny, dostaliśmy indywidualny kod, który otworzył szlaban na teren kempingu, otwierał też nową  kuchnię i sanitariaty. Stara kuchnia i stare sanitariaty nie były chronione kodem i Pani meldująca nas bardzo przepraszała za to, że te najstarsze na kempingu obiekty w ogóle tam są (i choć najstarsze nic im nie brakowało a nikt poza nami z nich nie korzystał).

Domek, który dostaliśmy jest mały i śmieszny ale widać, że nówka.

 

Jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, to typowy domek kontenerowy. Z tyłu domku jest przyłącze elektryczne, wystarczy je odpiąć i można przestawić domek gdzie indziej. Na terenie kempingu stały też starsze wersje tych małych kontenerowych domków ale nie wyglądały ciekawie i nie mam ich na zdjęciu.

 

Na mapce kempingu widzimy, że wreszcie jesteśmy znów nad Bałtykiem. Kemping sąsiaduje z zatoką Botnicką. O zatoce wiem tylko tyle, że jest dużo płytsza niż reszta Bałtyku i przez to, że wpada do niej wiele rzek jest wyraźnie mniej słona niż reszta Bałtyku. To wystarcza żeby zatokę niemal każdej zimy skuwał lód. W sierpniu tego nie zobaczymy ale i tak jest na co popatrzeć.

 

 

 

Oczywiście sprawdziłem czy woda jest na tyle ciepła żeby się wykąpać.

 

Kąpiel była raczej szybka i dość symboliczna.

 

Generalnie nad zatoką Botnicką bardzo nam się podoba. Jest Bałtyk, nie ma już silnego arktycznego wiatru a  widok jest naprawdę super:

 

 

 

 

Siedzimy kilkanaście minut na molo. W wodzie widać jak pływają małe rybki. Tu bez problemu bym coś złapał choć pewnie wielkość zdobyczy dyskwalifikowała by ją z użycia w celach kulinarnych. Dla tych, którym uda się złapać rybę słusznych rozmiarów przy plaży są publiczne grille (sam pomysł jest jak dla mnie, świetny).

 

Przy plaży jest też plenerowa siłownia. Niby nic wyjątkowego bo u nas też są ale jeszcze nie widziałem przyrządu symulującego jazdę na nartach:

 

Co prawda stać nas było na prom z Helsinek do Tallina ale gdybyśmy musieli wracać do domu o własnych siłach jest to dobre miejsce żeby nabrać kondycji :)

 

 

Wracając do domku zwiedzamy kemping, który w części gdzie stoją duże domki przypomina bardzo przyjemne, nowoczesne osiedle. 

Żartujemy nawet, że gdyby Finowie nas przekupili, kto wie może nawet zgodzilibyśmy się tu zostać. 

 

 

Ten domek jest tak w sam raz.

 

Nawet zaczęliśmy sprzątać, żeby dać Finom pretekst do próby przekupstwa, niestety byli za mało domyślni i nie wpadli na ten pomysł (ewentualnie co nawet jest bardziej prawdopodobne, nie zdołali zgromadzić stosownej sumy w tak krótkim czasie) :)

 

Na kempingu była nawet sauna, czynna co drugi dzień, jak się pewnie domyślacie akurat nie był to to ten dzień co trzeba :)

Kąpiemy się i Sylwia robi kolację. Plan jest taki, żeby zjeść makaron z kupionymi w Norwegii klopsikami rybnymi.

Otwieram puszkę i... uuuuuu te wyglądają trochę inaczej niż te ze Szwecji. Nie ma tu żadnego sosu, klopsiki pływają w wodzie i pachną raczej mało atrakcyjnie. Na puszce jest napisane "fiskebollar" i nos podpowiada, że to oznacza "rybie bobki".

Smak też był mało atrakcyjny (prawdę mówiąc nie było go chyba wcale). 

Gdybyśmy mieli do dyspozycji całą gamę przypraw i produktów, kto wie pewnie Sylwia by była w stanie zrobić z tego coś naprawdę dobrego. Przy użyciu tylko soli, pieprzu i zupki w proszku Sylwii udało się sprawić, że nabraliśmy odwagi, żeby spróbować tego czegoś. Było naprawdę tak dobre, że bez żalu wyniosłem puszkę "rybich bobków" na śmietnik mając nadzieję, że nie spowoduję katastrofy ekologicznej w Finlandii.

Do pełni szczęścia wykwitną kolację popijaliśmy winem. Smak wina był zupełnie w porządku ale po drugim kubku oboje stwierdziliśmy, że coś z tym winem jest nie tak, butelka w dłoń i odkryliśmy "straszną" prawdę - pół procenta alkoholu!

 

 

Nawet nie wiedzieliśmy, że takie coś istnieje, także przygoda z winem miała spory walor edukacyjny.

Może nie potrzebujemy alkoholu do szczęścia ale teraz Finowie będą potrzebowali o wiele większej kwoty żeby nas przekonać do zostania w ich ojczyźnie.

 

Z nadzieję na małego kaca (a niestety może nas spotkać ta choroba bo zapłaciliśmy za to super wino ponad 6), idziemy spać.

Na plus trzeba dodać, że łózko w naszym malutkim domku, było naprawdę wygodne. 

 

 

Plan na jutro - Helsinki! 

 

 

16.08.2017

Dzień 12

Oulu - Helsinki (cały dzień w Finlandii)

657km

"Road to Hell(sinki)"

 

Choć ekonomicznie byłem raczej za spaniem w namiocie to muszę przyznać, że w domku naprawdę dobrze się spało (a i tak koło 7mej byliśmy już na nogach)

Zanim zacznę opisywać kolejny dzień, uzupełnię to o czym zapomniałem dzień wcześniej.

Kiedy wyjechaliśmy z Norwegii Sylwia przekazała mi przez interkom, że BMW pokazuje brak ciśnienia w przednim kole. A właściwie to nawet nie brak ciśnienia (bo wtedy powinno być wskazanie 0,0) tylko brak koła (bo jak interpretować brak wskazania).

Oczywiście ucieczka powietrza z koła jest możliwa ale raczej trudno byłoby tego nie zauważyć (zwłaszcza całkowitą utratę ciśnienia).

Motocykl prowadzi się jednak zupełnie normalnie. Sylwia przez chwilę jedzie przodem a ja uważnie się przyglądam oponom w BMW, wszystko wygląda normalnie więc raczej problem mają czujniki ciśnienia, pewnie baterie trochę zmarzły i padają.

Po paru kilometrach giną również wskazania z tylnego koła. Kiedy zastanawiam się jak się wymienia baterie w tych czujnikach obydwa wskazania pojawiają się na nowo i wyświetlają jak najbardziej prawidłowe wartości. Do końca podróży nie było już z nimi żadnych problemów więc raczej to nie były baterie a jakiś zanik łączności (na szczęście ten system powoduje tylko wyświetlenie ostrzeżenia i nie ma żadnego wpływu na jazdę).

 

Po śniadaniu mamy chytry plan, żeby podjechać motocyklami nad samą zatokę i zrobić sobie kilka fotek na tle morza. Pomysł ściągnęliśmy od Fińskich motocyklistów, których widzieliśmy wczoraj kiedy już wracaliśmy na kemping, wymaga to co prawda przejechaniu kilkunastu metrów po ścieżce rowerowej ale wcześnie rano nie powinniśmy nikomu przeszkadzać.

Plan oczywiście udało się zrealizować czego efektem są poniższe foty przy plaży.

 

 

 

 

Tak jak sądziliśmy na plaży nie było żywej duszy (poza nami).

A tak wyglądała ścieżka rowerowa.

 

Ostatni rzut oka na zatokę Botnicką (to ta woda po prawej)

 

Zdjęcia zrobione, jeszcze tylko tankowanie i możemy jechać w kierunku Helsinek. Szukaliśmy stacji po drodze i po naszej stronie drogi w konsekwencji  tankujemy już za Oulu.

Stacja  duża i przy czymś w rodzaju centrum handlowego, sieć nazywa się ABC. Stacja jest automatyczna ale w budynku obok jest kilka sklepów i  samoobsługowa restauracja.

Mimo, że automat wymaga zadeklarowania za ile chcemy zatankować, mamy już opracowaną metodę tankowania do pełna (czyli najpierw BMW do pełna a kiedy wiemy ile tam weszło paliwa dolewamy do SUZUKI).

 

Wracając do poruszonego już tematu ruchu drogowego w Finlandii, generalnie we wszystkich krajach półwyspy Skandynawskiego jeździ się dużo bezpieczniej niż u nas. Rozwijane prędkości maksymalne są niższe ale prędkość średnia jest na zdecydowanie wyższym poziomie.

Na pewno zasługą jest tu niewielka gęstość zaludnienia i dużo mniejsza ilość pojazdów niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni.

Dla zobrazowania wystarczy spojrzeć na tablice rejestracyjne, zazwyczaj są tu zaledwie sześcioznakowe (a i mniej znaków nie jest rzadkością, podczas gdy u nas wydawane są nawet ośmioznakowe).

 

Droga podobnie jak wczoraj jest raczej nudna. Podobnie jak kilka dni temu w Szwecji ratujemy się przed zaśnięciem niż śpiewaniem. Przypomnieliśmy sobie chyba wszystkie możliwe stare hity z piosenkami ludowymi włącznie a i tak łatwo nie było.

 

To co cieszy to zdecydowany wzrost temperatury i to z każdym przejechanym kilometrem. Zatrzymujemy się na wyjątkowo dużym parkingu, są nawet stoliki choć WC oczywiście brak i  rozbieramy się!  Zdejmuje podpinkę z kurtki i wypiłem ze spodni. Została jeszcze membrana w kurtce.

Kiedy znajdujemy parking z WC zatrzymujemy się nie tylko z potrzeby ale i z ciekawości. Wygląda na to, że toalety są tu tylko dlatego, że jest też lokal gastronomiczny (toaleta oczywiście płatna).

 

 

Jedziemy ale nadal usypiamy z nudów. Kiedy sytuacja staje się beznadziejna dla rozrywki i dla zaspokojenia burczenia w brzuchach zatrzymujemy się przy kolejnym ABC. Paliwo w motocyklach jeszcze jest ale my się chętnie posilimy a przy okazji zobaczymy jak wygląda samoobsługowy lokal w Finlandii.

Problemem było tylko to, że nie bardzo wiedzieliśmy ile tak naprawdę zapłacimy za jedzenie, ceny były podane tylko dwie a opisy wyłącznie po Fińsku. Dodatkowo Finowie potrafili najpierw zapłacić w kasie a dopiero potem nakładać sobie jedzenie.

Zrobiliśmy jednak tak jak większość Finów i najpierw napełniliśmy tace wybranymi specjałami a potem udaliśmy się do kasy.

Zapłaciliśmy 18€ za dwie osoby (poza jedzeniem mieliśmy też po kawie) i dopiero zrozumieliśmy system. U nas w tego typu lokalach najczęściej płaci się za wagę zakupionego jedzenia. Tutaj są dwie stawki (7€ i 9€) i najwyraźniej ta droższa stawka pozwala na pełną dowolność w wyborze ilości i rodzaju jedzenia. Jak zauważyliśmy po zachowaniu Finów, nie ma również żadnego limitu jeśli chodzi o ilość dokładek. Za niecałe 40zł za osobę można jeść i pić ile dusza zapragnie a brzuch pomieści. Tak na oko wielu Finów idzie w tym lokalu na całość i nie żałuje sobie jedzenia (zapadła nam w pamięć para która na każdej tacy miała po cztery porcje samych napoi a dokładek jedzenia im nawet nie liczyliśmy), większość klientów tego lokalu mogła się pochwalić słusznej wielkości brzuchami.

Nie mogę powiedzieć, żebyśmy my sobie żałowali, kiedy już odkryliśmy jak to działa i nawet nie daliśmy rady wszystkiego spróbować kiedy mieliśmy dosyć, także jak ktoś będzie cierpiał głód w Finlandii całkiem dobrą opcją jest sieć restauracji ABC, głodny stąd raczej nie wyjdziesz (o ile tylko dysponujesz kwotą 9€).

Przed restauracją spotkaliśmy chyba jedynego mieszkańca Finlandii, który nie mówił po angielsku. Obok naszych motocykli (na specjalnym parkingu dla motocykli) stała zaparkowana biała Honda GoldWing.

 

Naszą uwagę zwróciła zabawka na kufrze Hondy bo nie byliśmy pewni z jakiej bajki pochodzi (obstawialiśmy Muminki). Zanim się zebraliśmy do wyjazdu pojawił się właściciel i Sylwia zagadnęła go o tego stwora a Pan tylko się uśmiechnął i powiedział coś po Fińsku z czego zrozumieliśmy tylko "English".

 

Być może Pan powiedział tylko " nie chce mi się gadać po Angielsku" ale i tak był to pierwszy spotkany (w czasie tej wycieczki) człowiek z którym nie udało nam się zamienić kilku (zrozumiałych dla obu stron) słów.

 

Posiłek od razu poprawia człowiekowi humor i nastawienie do życia. Mimo, że droga nadal była nudnawa (przewaga autostrad) to szła bardzo sprawnie a dużą radość sprawiało nam odczytywanie fińskich drogowskazów. Na poniższym poza znanymi Lahti i Kuopio naszą uwagę przykuła nazwa Vaajakoski, brzmienie trochę swojskie a trochę rosyjskie najpewniej jednak zupełnie Fińskie i jednocześnie skojarzenie z "Vaya Con Dios" :).

 

Przejeżdżając przez Lahti znów wypatruję skoczni ale z autostrady nie ma szans zobaczyć żadnej z nich. Za Lahti ostatnie tankowanie w Finlandii, paliwa wlewamy tylko tyle, żeby bez problemu dotrzeć do Helsinek gdzie planujemy dzisiejszy nocleg.

Droga idzie nam na tyle dobrze, że nawigacja przewiduje dotarcie do Helsinek w okolicach 17tej.

W głowie kiełkuje plan, że skoro będziemy tak wcześnie to może jeszcze dziś się przeprawimy do Estonii. Zawsze to bliżej domu a i szansa na jeszcze niższe ceny (przynajmniej paliwa).

Choć kusi żeby zobaczyć Helsinki to i tak, żeby dotrzeć na prom musimy je całe przejechać więc decydujemy, że przeprawiamy się jeszcze dziś (bez jakiejś zmiany planów źle nam się jeździ).

 

Kiedy już jesteśmy na przedmieściach na przedmieściach Helsinek motocykl zaczyna lekko poszarpywać. Paliwo jest więc powód może być tylko jeden, pompa znów kaprysi. Zjeżdżamy na prawy pas a kiedy pompa całkiem przestaje pracować również na pas awaryjny.

Miejsce awarii o tyle niefajne, że mogą nas stąd zgarnąć służby techniczne albo policja więc nie ma co marudzić zwłaszcza, że już wiemy co robić. Żałuję, że nie włączyłem kamerki na czas usuwania awarii, bo rozebranie motocykla, demontaż zbiornika, wyjęcie pompy, rozebranie pompy, obstukanie jej i ponowne złożenie wszystkiego do kupy zajęło nam 20 minut.

To co nam przeszkadzało w czasie tej akcji to dość duży hałas z autostrady. tak to wyglądało już po zakończeniu akcji "serwisowej".

 

 

Oczywiście trudno nie przypomnieć, że właśnie do Helsinek miała dotrzeć paczka ze sprawną pompą z domu ale kilka dni temu odwołaliśmy wysyłkę, czy to był błąd? Okaże się niebawemo bo do domu już naprawdę blisko. Tymczasem skoro pompa działa nie żałuję decyzji bo akcja naprawcza trwałaby o wiele dłużej kiedy musiałbym sam rozbierać motocykl a Sylwia pojechałaby w tym czasie odebrać pompę, kto wie czy w nie doczekalibyśmy się zainteresowania Policji. Co ciekawe nie zainteresował się też nami żaden motocyklista a przejeżdżało ich naprawdę dużo. Być może to sprawa drogi szybkiego ruchu ale wcale nie napawa to optymizmem (nam co prawda pomoc nie była potrzebna ale nikt nawet nie spytał, pod tym względem w Norwegii było dużo lepiej).

Muszę wspomnieć, że jeszcze kilka dni temu (w piątek 11-08) w Szwecji, kiedy planowaliśmy wysyłkę pompy do Helsinek przewidywałem, że uda nam się tu dotrzeć pomiędzy środą a piątkiem, szacowałem bardzo trafnie bo  właśnie jest środa.

 

Motocykl działa. Z nadzieję, że klepanie pompy pozwoli dotrzeć bezawaryjnie do domu, ruszamy w kierunku Helsinek.

 

Czytając w internecie opis wycieczki po Helsinkach znalazłem opinię (z którą autor relacji też się nie zgadzał), że Helsinki to takie Suwałki Północy.

Nam też trudno dopatrzeć się podobieństw do Suwałk (myślałem nawet, że chodzi o zbliżoną liczbę ludności ale Helsinki przeważają około 10krotnie), nie mam więc pojęcia skąd się wzięło takie porównanie.

 

Zwiedzamy Helsinki:

 

 

Tramwaje w Helsinkach są żółto-zielone (a Suwałkach nie ma tramwai).

 

Spotykamy też leciwe samochody o czym wspominałem wcześniej.

 

Specjalnie dla Sylwii zwiedzamy prowadzone w Helsinkach prace budowlane. Tu zwraca uwagę sterta bieżników od starych opon, ciekawe do czego są wykorzystywane (obstawiamy jakieś zabezpieczenie).

 

A tutaj to czego już dawno nie było czyli rury. Tym razem betonowe.

 

Cały czas kierujemy się w kierunku przystani promowej i pierwszy raz w Helsinkach widać, że dojeżdżamy do nabrzeża.

 

Po lewej widać nawet ogromny prom do Petersburga.

 

Tu warto skupić wzrok na prawej stronie kadru a zobaczycie wielkiego, gołego potwora, który w dodatku sika na ulicy.

 

Na razie nie napiszę o tym stworku nic więcej bo wtedy szukając przeprawy, wcale go nie zauważyliśmy.

 

Jesteśmy na miejscu, teraz pytanie gdzie tu się kupuje bilety.

 

Nie była to nasza pierwsza przeprawa i logicznie byłoby pojechać od razu w kierunku promu ale wyjątkowo poszliśmy szukać normalnej kasy biletowej. Dzięki temu mamy taki oto autoportret w szybie terminalu.

 

W terminalu dowiadujemy się, że za piętnaście minut odpływa prom do Tallina i jak się pośpieszymy jeszcze powinniśmy zdążyć. Następny prom odpływa dopiero o 22:00 (do Tallina dopływa po północy) więc szybko jedziemy w kierunku odprawy (a wcale nie było łatwo bo teren jest w przebudowie i trudno się zorientować która tablica jest tymczasowa).

Jak zawsze w kolejce na prom obsługa (tym razem pan dostał od nas imię Mikka) wskazuje do którego okienka mamy się ustawić.

 

Tutaj widać, że prom ma odpłynąć o 19:30 (mieliśmy jeszcze niecałe 10 minut).

 

Kiedy już szczęśliwi jesteśmy przy okienku pani mówi nam, że niestety motocykli już nie da się załadować. Dla pewności jeszcze łączy się przez krótkofalówkę ale niestety na ten prom się nie załapiemy. Pani otwiera nam szlaban ale nie możemy jechać na prom,  przychodzi Mikka i wskazuje nam którędy mamy wyjechać. Oczywiście wyjazd też był super ciekawy bo większość bram była już pozamykana ale w końcu trafiliśmy pod szlaban który łaskawie się podniósł na nasz widok.

 

W sumie kupa śmiechu bo jeszcze raz zmieniamy plany i jednak będziemy spać w Helsinkach w dodatku na kempingu gdzie miała przyjść pompa a nawet załoga kempingu jest o tym uprzedzona. Co prawda wchodził jeszcze w grę prom o 22:00 ale nie wiemy czy po północy znajdziemy nocleg w Estonii a poza tym aż tak nam się nie śpieszy.

Najpierw jednak dowiemy się o której jutro odpływają promy i kupimy sobie bilety. Po drodze widzieliśmy jeszcze jeden terminal i namawiam Sylwię, żeby w ramach zwiedzania tam kupić bilety. Podjeżdżamy pod stary terminal numer 1 ale niestety jest czynny tylko do 18tej wracamy zatem do terminalu numer 2 gdzie już byliśmy, także zwiedzamy Helsinki bardzo intensywnie (zwłaszcza okolice przystani).

 

Pierwszy prom odpływa jutro o 7:30 ale nie chce nam się zrywać tak wcześnie i kupujemy bilety na 10:30 w Tallinie mamy być około 12:30. Trochę późno i idealnie byłoby gdyby prom wypływał np. o 8:30 albo o 9:00 ale nie mamy wpływu na kursowanie promów (pewnie z Tallina wypływają mniej więcej w tych godzinach).

Mamy bilety więc wybieram w nawigacji drogę na kemping Rastila. Wiem na 100%, że ten kemping jest (w końcu dzwoniłem do nich ze Szwecji z prośbą o przygarnięcie paczki z pompą) więc nie spodziewamy się już niespodzianek. Teraz już się nie musimy śpieszyć więc wyciągam z kurtki membranę (jest około 19C).

Przygotowuję się do odjazdu przy okazji robiąc test kamerki.

 

Kiedy ja kończę się ubierać Sylwia robi eksperyment i mocuje telefon tak, żeby nim nakręcić filmik. Oczywiście szybka w motocyklu jest dość dokładnie pokryta muchami ale liczymy, że film na tym zyska.

Filmik jest śmieszny bo Sylwia pojechała przodem i czekając na mnie chyba cztery razy przejechała rondo dookoła. Być może kiedyś film ten doczeka się publikacji ale musimy dojrzeć do tej decyzji (śmieszny jest raczej tylko dla nas).

 

Jak widać na powyższej fotce dogoniłem Sylwię na rondzie i  chwilę później zatrzymaliśmy się, żeby Sylwia wyłączyła nagrywanie w telefonie (pamięci nie było już za wiele). Zanim się zatrzymaliśmy kolejny raz (już chyba czwarty) przejechaliśmy koło sikającego potwora.

 

 

Oczywiście tego dnia ani razu go nie zauważyliśmy (pewnie dlatego, że jest taki duży, różowy i sika).

Zauważyliśmy tego stwora dopiero następnego dnia kiedy jechaliśmy na prom i tak kompletnie nas zaskoczył, że nawet nie pomyśleliśmy o tym, że możemy się zatrzymać i zrobić mu zdjęcia.

Co więcej byliśmy przekonani, że przeoczyliśmy go bo naszym zdaniem chyba nie sikał a na stop-klatkach z kamery widać, że jednak leje (pewnie rano lał bardziej).

Dla formalności dodam, że autorem rzeźby jest artysta Tommi Toija a rzeźba nazywa się "Bad Bad Boy", podobno choć niezbyt piękna, rzeźba  jest najbardziej zapamiętywana przez turystów zwiedzających Helsinki (coś w tym jest).

Droga na kemping wiedzie przez centrum Helsinek więc spokojnie realizujemy pierwotny plan zwiedzania miasta.

Oczywiście zwiedzamy z siodła z włączoną kamerką a Helsinki pokazują się z całkiem fajnej strony.

 

 

 

 

 

Na tej fotce z prawej strony widać fajny stojak na rowery. W Helsinkach wydawało nam się, ze widzimy taki stojak pierwszy raz, po powrocie kiedy przeglądałem filmiki znalazłem takie cudo już w Kopenhadze.

 

Centrum miasta jest całkiem przyjemne, sporo zieleni i nawet ładnie.

 

 

 

 

Część portowa Helsinek została za plecami ale nadal jest ciekawie, przy drodze stoję dwie krowy zrobione z elementów karoserii samochodów.

Na górze kadru widać drogowskaz do największej kotki w Finlandii (czyli do miasta portowego Kotka).

 

Spotykamy też fińskiego motocyklistę z gustownym, fioletowym plecakiem.

 

Jesteśmy już blisko kempingu i pojawia się woda, to wszechobecna w Helsinkach zatoka Fińska.

 

Dojechaliśmy na kemping. Ten znak po prawej stronie ogranicza ruch motocykli i samochodów ale od północy do szóstej rano także spokojnie i bez łamania lokalnych przepisów mogliśmy wjechać (po północy trzeba pchać).

 

Idziemy na recepcję i rozmowa wygląda mniej więcej tak:

- dzień dobry, dzwoniłem tu kilka dni temu i prosiłem, żebyście przyjęli paczkę dla mnie, udało mi się dojechać i chciałem ją odebrać.

- dzień dobry, tak wiemy, że Pan dzwonił ale paczka do nas nie przyszła.

- proszę Pani ja mam tu zdjęcie listu przewozowego i informację, że paczka jest dostarczona, poproszę moją paczkę albo 2500zł, może być w Euro.

 

Oczywiście żartuję choć nie powiem, chodziło mi po głowie zażartować w tym guście, faktycznie rozmowa wyglądała raczej tak:

- cześć

- cześć

- czy znajdzie się u Was miejsce na rozbicie namiotu dla dwójki motocyklistów?

- tak oczywiście, na jak długo?

- hmmm, to trudne pytanie. Mamy bilety na prom jutro rano więc chyba na jedną ( tu Sylwia delikatnie dała mi znak żebym się nie wygłupiał).

Oczywiście dodałem, że paczka o której przyjęcie prosiłem telefonicznie nie przyjdzie i podziękowałem, że chcieli pomóc.

 

Kemping był luksusowy (w Finlandii nie spotkaliśmy innych) i dość drogi, 29€ za namiot ale nie mniej więcej tego się spodziewaliśmy.

Od Pani, którą widać poniżej dostaliśmy kartę magnetyczną do otwierania kuchni, numerek do przyczepienia na namiot i mapkę kempingu.

 

Rozbić się możemy w dowolnym miejscu przeznaczonym dla namiotów więc wybieramy takie gdzie mamy dość blisko do sanitariatów i do kuchni.

Tak się złożyło, że nasz namiot przez minione cztery dni nie był rozbijany a jak go zwijałem nie był suchy. Na szczęście nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Co prawda zewnętrzna warstwa było trochę mokra i czuć było od niej stęchliznę ale wyschła naprawdę szybko a dzięki temu że ma wejścia z obydwu stron bardzo łatwo udało się go wywietrzyć. Środek namiotu był oczywiście cały czas suchy i pozbawiony zapachowych niespodzianek. Po rozbiciu obozowiska poszliśmy do sklepu kupić coś na kolację i jutrzejsze śniadanie. Sklep był bardzo blisko a mimo to spacer był bardzo ciekawy ze względu na architekturę.

 

Budynek poniżej to garaż wielopoziomowy.

 

A to budynek mieszkalny z ciekawie rozmieszczonymi balkonikami.

 

Zupełnie przypadkiem właśnie  tutaj Helsińskie metro wyjeżdża na powierzchnię, dzięki temu mogliśmy do niego zajrzeć.

 

Sklep nie jest duży ale wybór całkiem spory. Do jedzenia kupujemy makaron, szynkę w kostkach, która jest przeznaczona do pizzy i małą puszkę koncentratu pomidorowego, całe to dobro z którego Sylwia zrobi potem super spaghetti kosztowało całe 1,5€.

Do tego kupiliśmy też porcję kiełbaski z przeznaczeniem na śniadanie.

Chcieliśmy też kupić piwo ale kiedy staliśmy pod lodówką zastanawiając się co wybrać pani ekspedientka ułatwiła nam wybór informując, że alkohol jest sprzedawany tylko do 20tej.

Trochę nas to ubawiło ale co zrobić, jak już wspominałem w Finlandii jest spory problem z alkoholem i nie chodzi wcale o to, że nie ma gdzie kupić. Po powrocie do Polski trochę poczytałem i znalazłem artykuł z ubiegłego roku który opisywał, że piwo można kupować do 21tej a mocne alkohole są dostępne tylko w wyznaczonych sklepach o nazwie "Alko". Najprawdopodobniej coś się zmieniło bo na 100% w sklepie byliśmy kilkanaście minut po 20tej (zdjęcia, które zrobiliśmy przed wejściem do sklepu mają dokładną datę i godzinę).

Wracając na kemping rozmawiamy o znanych nam aspektach fińskiego problemu z alkoholem. Przypomniało mi się co napisał po zakończeniu kariery fiński skoczek narciarski Jane Ahonen (oczywiście potem wrócił do skakania), że wiele sukcesów na skoczniach odniósł kompletnie pijany. Fani skoków narciarskich z pewnością pamiętają też postać Matti Nykänena jednego z najwybitniejszych skoczków narciarskich w historii, którego sukcesy w swoim czasie rozsławiały Finlandię. Niestety znane jest również dość spektakularne osiągnięcie dna przez tego wybitnego skoczka, problem z alkoholem jest tu czubkiem góry lodowej na którą składa się sprzedanie wszystkich medali (na szczęście do muzeum sportu) czy praco jako striptizer.

Być może słaba kondycja fińskich skoków narciarskich też jest związana z alkoholem, bez środków wspomagających brawurę nie mają odwagi skakać jak dawniej (to tylko moje prywatne dociekania i mam nadzieję, że problem leży gdzie indziej).

Po powrocie poczytałem trochę o Fińskich zmaganiach z problemem z alkoholem i okazuje się, że prohibicja obowiązywała tak już w latach 1919-32. Historia jest bardzo ciekawa bo w zimie przemyt miał miejsce również przez zamarznięte wody Bałtyku gdzie prosperowały postawione na lodzie tymczasowe miasteczka gdzie handlowano alkoholem (https://pl.wikipedia.org/wiki/Prohibicja_w_Finlandii).

Filmów o prohibicji w USA powstało całkiem sporo może i prohibicja w Finlandii doczeka się kiedyś ekranizacji (a Finowie wcale nie są wyjątkiem bo w Szwecji wcale nie jest lepiej i ruch walki z problemem alkoholowym ma tam długą tradycję).

 

Na kempingu poszliśmy do kuchni i Sylwia wyczarowała z kupionych w sklepie produktów najlepsze spaghetti w Helsinkach.
I nie piszę tego kurtuazyjnie bo Finowie raz po raz zaglądali do kuchni i z zazdrością zaglądali nam do talerzy (może dlatego, że nie było tam za wiele stołów a drugi okupowali Holendrzy jedzący marchewki - serio).
Po kolacji idziemy na spacer zobaczyć plażę w zatoce Fińskiej i spotykamy dzikie króliki. Zwierzaki w pierwszej chwili bierzemy za posągi bo stały bez ruchu ale dały drapaka jak tylko się do nich zbliżyliśmy. Potem spotykaliśmy je jeszcze kilka razy i starliśmy się och nie płoszyć (same się skutecznie płoszyły). Po drodze sprawdzaliśmy też saunę bo i na tym kempingu można było z niej skorzystać ale najwyraźniej trzeba było to najpierw uzgodnić na recepcji a kto wie może nawet i zapłacić bo wszystkie były zamknięte a na drzwiach nie było żadnej informacji.

Na plażę na szczęście mogliśmy wejść bez problemu. W wodzie pływały kaczki i łabędzie i choć niewiele było widać udało nam się zrobić kilka zdjęć.

 

 

Na plaży było przyjemnie i pewnie byśmy jeszcze posiedzieli gdyby nie szczęk zamykanego zamka. Ochrona kempingu zamykała wejścia na plażę, szybko pobiegliśmy do Ochroniarza (na szybko ochrzciliśmy go Kimi), na szczęście jeszcze nie zdążył zamknąć ale wcale nie był skłonny nas wpuścić, rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- tu nie można wchodzić, teren kempingu!
- tak wiem, mieszkamy tu, nasz namiot tam stoi.
- ok, a jaki jest numer namiotu?
- uuuuuuuuu, 20? (na szczeście Sylwia podpowiada) mamy przecież kartę magnetyczną z kempingu! (pokazuję kartę)
- ok, wierzę Wam, możecie wejść.

Serio tak to wyglądało. Jakby nie chciał na wpuścić zawsze mogłem zadzwonić na recepcję albo weszlibyśmy górą ryzykując, że nas zaatakuje ale na szczęście nie musieliśmy kombinować.
Po powrocie do namiotu sprawdziłem numer namiotu, byłem bardzo blisko, 30 a nie 20.

Na dziś dość już wrażeń kąpiemy się i idziemy spać.
Jutro może Wilno?

 

17.08.2017

Dzień 13

642km

Helsinki (Finlandia) -  Wilno (Litwa)

"Litwo,  ojczyzno moja"

 

Obudziły nas hałasujące fińskie dzieci które mieszkały w domku dość blisko od naszego namiotu. Co prawda i tak musieliśmy się zbierać ale jakby małe Finki (bo domek zajmowały same dziewczynki), były ciszej nie byłyby wspomniane w tej relacji. Kiedy ja zaczynam zwijać obozowisko Sylwia szykuje śniadanie. Korzystamy ze starej kuchni bez potrzeby używania karty magnetycznej. Stara kuchnia jest dużo obszerniejsza i na otwartym powietrzu.  Na śniadanie mamy kupione wczoraj kiełbaski (właściwie to były raczej serdelki i były naprawdę w porządku).

 

Kiedy jemy śniadanie po kempingu jeździ ekipa sprzątająca domki. Dziewczyny jeżdżą quadem i zbierają z domków używaną pościel i ręczniki. Zastanawiamy się czy to mogą być dziewczyny z Polski bo są nawet ładne. Kiedy idę kończyć zwijać namiot dziewczyny jadą do kolejnego domku i robią to tak energicznie, że na zakręcie z quada wypada ręcznik. Podnoszę ręcznik i odnoszę, z daleka słyszę jak dziewczyny rozmawiają miedzy sobą i niestety nie jest to zrozumiały dla mnie język. Oddaję zgubę i idę kończyć zwijać obozowisko.

Składam namiot chyba najlepiej jak dotąd, ćwiczenie czyni mistrza tylko ciekawe ile razy jeszcze będziemy rozbijać namiot.

 

Na koniec pakowania uzupełniam zapasy w kanistrach.

 

I tu wielkie zaskoczenie bo z kranu leci najprawdziwsza Finlandia! Oczywiście bezalkoholowa czyli zwykła woda (ciekawe czy ktoś dał się nabrać).

Wymeldowujemy się (czyli oddajemy kartę magnetyczną) i  jedziemy na przystań. Jest ciepło ale pożegnaniu z Finlandią towarzyszy lekka mżawka.

Dojeżdżamy na Prom. To że mamy bilety nie oznacza, że wjedziemy jak do siebie, w okienku musimy pokazać nasze dokumenty i podać numery rejestracyjne motocykli (ciekawe, że wczoraj o to nie pytali, dziś byłoby szybciej). Kiedy już poodjeżdżamy do kolejki pojazdów na prom, kierujący ruchem wyławiają nas z kolejki i przepuszczają poza kolejką na skróty, także Finlandia na pożegnanie pozytywnie punktuje u nas. 

Procedura przypięcia motocykli na promie taka jak gdzie indziej i już dobrze znana (choć najbardziej podobały mi się te małe promy gdzie nie trzeba się było przypinać i wszystko było widać z pokładu). Wchodzimy na pokład, prom jest ogromny, być może największy jak dotąd. Na każdym dotychczasowym promie zawsze od wejścia ustawiały się kolejki ale do tej pory były to kolejki do restauracji po jedzenie, tu pasażerowie ustawiają się w kolejkach do barów. Gdzie by się nie ruszyć wszędzie reklamowany jest jakiś alkohol i widać Finowie są podatni na reklamę bo praktycznie każdy odchodzący od baru ma przed sobą podobny zestaw trunków: dwa piwa, dwa półlitrowe drinki i dwa kieliszki z czymś mocnym. Czyżby pragnienie w narodzie Fińskim było aż tak duże? Tak jak zwykle zwiedzamy prom i odkrywamy jedyne miejsce gdzie nie ma reklam alkoholi. W perfumerii miejsce reklam alkoholu zajmują reklamy pachnideł.

Bardzo eleganckie są na tym promie toalety, poniżej zdjęcie z WC z widokiem na morze.

 

W dziale spożywczym odnajdujemy konserwy z mięsem niedźwiedzia, jelenia czy łosia, co kto lubi.  Oczywiście dział alkoholi też odwiedzamy ale tylko porównujemy ceny, podziwiamy wybór i wygłupiamy się.

 

Do zwiedzanie pokładów zewnętrznych skutecznie zniechęciła nas pogoda, po wypłynięciu z Helsinek rozpadało się na dobre. Mniej więcej w połowie drogi deszcz odpuszcza i wychodzi słońce. Oczywiście idziemy na zewnątrz.

Kilwater za promem.

 

Płyniemy pod Estońską banderą.

 

Pogoda pozwala na pełny relaks.

 

Kiedy już jesteśmy blisko Tallina rzucam się w szpony hazardu i prawie przegrywam wszystko co nam zostało, dopiero w ostatnim momencie udaje mi się odegrać i mamy za co wracać do domu (oczywiście żartuję, tylko siedzę przy automacie).

 

Schodzimy na pokład gdzie stoją nasze pojazdy, odpinamy pasy transportowe i spokojnie czekamy aż prom zacumuje w Tallinie.

 

Oczywiście na moim motocyklu tradycyjnie suszy się pranie.

 

Mimo, że motocykle mieliśmy zaparkowane na końcu promu, obsługa przeprowadziła nas na czoło i wraz z innymi motocyklistami opuszczamy prom w pierwszej kolejności.

 

Motocyklistów była naprawdę cała chmara i o ile dobrze zauważyliśmy byli to (oczywiście poza nami) sami Włosi.

 

Włoscy motocykliści trochę się pogubili i już za przystanią zatrzymują się żeby zebrać grupę.

 

Stolica Estonii jest całkiem ładna, nowoczesne budynki, fajna architektura. Jeðzi też tu sporo motocyklistów a Sylwia dostrzega również motocyklistki. Wyszła z tego śmieszna gra słów bo Sylwia powiedziała, że widziała Estonkę na motocyklu a ja zrobiłem z tego e-stonkę czyli elektryczną stonkę.

Kilka razy stoimy na światłach ale pogoda jest super i absolutnie nam to nie przeszkadza.

Poza współczesnymi samochodami można tu spotkać całką sporą liczbę pojazdów z minionej epoki (i nie mam na myśli tramwaju).

 

Zatrzymujemy się na stacji benzynowej i uzupełniamy zapasy paliwa, zwłaszcza u mnie było to potrzebne bo przy okazji wyciągania pompy trochę paliwa zawsze ucieka. Cena paliwa wreszcie zaczyna przypominać Polskę w dodatku stacja choć ma automaty do płacenia umożliwia również płacenie w kasie.

Odwiedzamy również toalety w Estońskim Circle (dzięki czemu zdaję sobie sprawę, że cały czas mam włączoną kamerę).

 

Opuszczamy Tallin, po powrocie do Polski znalazłem informację, że stolica Estonii jest na siódmym miejscu na świecie w klasyfikacji najinteligentniejszych miast, także wrażenie nowoczesności nie jest przypadkowe.

 

Po opuszczeniu stolicy Estonia zaskakuje bo przynajmniej z perspektywy drogi nie jest już tak nowocześnie.

Budynki są w większości stare a bardzo często architektura kojarzy się nam z epoką komunizmu.

Znudzeni drogą zatrzymujemy się w niewielkim miasteczku na zakupy. Budynki mieszkalne żywcem przypominają stare zabudowania mieszkalne przy PGRze. Sklep oczywiście jest zupełnie normalny a zakupy spożywcze nie powodują już przeciągu w kieszeni.

Estonia nie jest dużym krajem i kończy się bardzo szybko, zaczyna się Łotwa. Pierwsze wrażenia są nawet pozytywne, budynki są ładniejsza, zadbane, zmienia się także roślinność ale i styl jazdy kierowców, niestety jeżdżą bardziej agresywnie.

Zbliżamy się do stolicy Estonii, na obwodnicy Rygi ruch wyraźnie zwalnia i tworzy się korek. Roboty drogowe są wszechobecne i tutaj też są nie ułatwiają życia kierowcom.

Na szczęście motocykle mają na drodze przewagę i dość szybko udaje nam się ominąć zakorkowany odcinek.

Łotwa kończy się tak szybko jak zaczyna na granicy niewielki korek przez roboty drogowe a przez chwilę nastawialiśmy się na kontrolę graniczną.

Litwa, ostatni kraj jaki mamy dziś w planie. Ruch drogowy niestety znów traci na jakości. Wymuszenia pierwszeństwa to na Litwie raczej powszechny proceder a drogi choć dobre jakościowo nie są za szerokie. Na plus trzeba zaliczyć cenę paliwa, zazwyczaj na stacji widzimy cenę 1,09€ za litr benzyny.

W połowie drogi przez Litwę trafiają się nam roboty drogowe i duży korek. Samochody muszą stać, niektórzy nawet zawracają a my wykorzystujemy zmiany kierunku ruchu i fakt, że jedziemy jednośladami. 

Dopada nas zmęczenie, do Wilna mamy jeszcze około 170km. Zatrzymujemy się na stacji (tym razem automatycznej Neste) i tankujemy chyba najtańsze paliwo jakie widzieliśmy po drodze 1,07€.

Przy stacji jest restauracja z hamburgerami, jest to nieznana u nas sieć Hesburger, której lokale widzieliśmy już wcześniej w Finlandii, Estonii i Łotwie (jak łatwo można sprawdzić są też w Niemczech, Rosji, Ukrainie i Białorusi). Korzystamy z toalet w lokalu ale skusiła nas reklama na stacji informująca o hamburgerach za 0,9€. Pewnie byłem głodny ale burger bardzo mi smakował, nawet rozważałem zakup jeszcze jednego ale czas gonił (co prawda koło stacji był nawet spory hotel i przemknęło mi przez głowę żeby już tutaj zanocować, ale pokusa nie była zbyt silna).

Około 130km przed Wilnem pojawia normalna autostrada, po dwa pasy w każdą stronę!

Przechodzimy z tryb autostradowy, rozłączamy interkomy, włączamy muzykę i jedziemy tak szybko jak pozwalają przepisy i sytuacja na drodze a ta jest wyjątkowo korzystna, droga jest pusta.

O autostradach trudno napisać coś ciekawego ale takiej autostrady jeszcze nie widzieliśmy, bezkolizyjne wiadukty owszem czasem są, najczęściej jednak włączenia do ruchu wyglądają jak jednostronne skrzyżowanie z drogą podporządkowaną a po kilkuset metrach jezdnie w obu kierunkach ruchu połączone są wysepką a wymalowane na niej pasy pozwalają zawracać.

Widać koszt budowy wiaduktów jest za wysoki na możliwości ekonomiczne kraju i robią takie "prawie bezkolizyjne nawrotki", co kraj to obyczaj.

Przy drodze stoi znak ostrzegawczy o możliwości pojawienia się łosi na drodze za 800 metrów i faktycznie po niecałym kilometrze na drogę wychodzą dwa ogromne Łosie! Oczywiście jesteśmy na tyle daleko, że bez problemu ograniczamy prędkość i czekamy aż majestatycznie przemaszerują na drugą stronę. Byłem przekonany, że spotkamy te zwierzaki w Szwecji albo w Finlandii, tam się nie udało a na Litwie jedyne miejsce gdzie jest spotkaliśmy znak ostrzegawczy i łosie były jak na zawołanie. 

Z każdą chwilą robi się ciemniej, na horyzoncie widać nawet ciemne chmury, które nie wróżą nic dobrego, na razie jednak nie pada. W pewnym momencie na horyzoncie widzę błyskawicę i jestem pewny, że mi się przywidziało bo była czerwona i tylko jedna!

Dojeżdżamy do Wilna kiedy jest już ciemno. Miasta nocą potrafią mieć swój urok a w dodatku wjazd do miasta od strony Północnej jest komfortowy (w porównaniu ze znanym mi wjazdem od strony wschodniej), droga jest nowa, szeroka i zapewnia dobry widok na miasto.

Namiar na kemping był wbity w nawigację od rana i byłem pewny, że kemping jest bo sprawdziłem go nie tylko tylko w nawigacjach ale i w internecie. Ta pewność jednak maleje kiedy teoretycznie jesteśmy u celu, jest tu duży pusty plac ale na pewno nie kemping, jedziemy tak jak prowadzi droga i nastawiamy się na zawracanie kiedy pojawia się wielka tablica Vilnius City Camping! Wjeżdżamy za bramę, kemping jest, stoi sporo kamperów więc mamy szansę na nocleg bez dalszej jazdy. Do recepcji przychodzi chłopak z obsługi i po chwili rozmowy po angielsku przechodzimy na Polski! Nie ciągnęliśmy chłopaka za język ale na 100% ma polskie korzenie, niestety nie wiemy jak naprawdę się nazywa, my ochrzciliśmy go Michał. Michał zaoferował nam domek za 32€ (dla przypomnienia wczoraj płaciliśmy 29€ za możliwość rozbicia namiotu), oczywiście bierzemy co prawda dalibyśmy radę rozbić namiot po ciemku ale cena nas bardzo zadowala.

Nie pamiętam nawet, czy jedliśmy kolację, na pewno po kąpieli padłem i zasnąłem jak kamień.

Plan na jutro??????

 

18.08.2017

Dzień 14

294km

Wilno (Litwa) -  Kruklin (Polska)

“Jesteśmy na wczasach”

 

Spaliśmy dość długo jak na nas, czyli jakoś tak do ósmej z minutami. Wychodzę przed nasz domek i robię zdjęcia naszego miejsca noclegu.

 

Na wyciągnięcie ręki widać Wileńską wieżę telewizyjną, w tym miejscu w  styczniu 1991 roku doszło do starć, które zapoczątkowały odzyskanie niepodległości Litwy (tak przynajmniej twierdzi wikipedia :https://pl.wikipedia.org/wiki/Wilno)

 

Przed naszym domkiem stoi też busik, którym można wybrać się na wycieczkę po Wilnie (mapkę Wilna, folder o kempingu i ofertę wycieczek dostaliśmy od Michała jeszcze wczoraj przy zameldowaniu.)

 

Na śniadanie konsumujemy liofilizowanego kurczaka z ryżem a na deser raczymy się chlebem z masą w typie nutelli (o ile pamiętam jeszcze ze Szwecji). Do tego kawa i dopiero ten napój stawia nas całkowicie na nogi (teraz zauważam, że obok kuchni za której używanie zapłaciłem 1€ stoi dostępny bez żadnych opłat czajnik elektryczny a ja gotowałem wodę na kuchni. Poza chmarą Niemców na kempingu są obecni Holendrzy ale również i Polacy. Śniadanie jemy w towarzystwie polskiej rodziny a z ich rozmowy wnioskujemy, że w drodze do Polski wstąpią na baseny w Druskiennikach.

 

Dzielimy się wrażeniami z wczorajszej drogi, okazuje się, że czerwona błyskawica nie była złudzeniem, Sylwia też ją widziała co niestety niewiele nam wyjaśnia (nadal nie wiemy czemu była czerwona i tylko jedna, zostajemy zatem przy wersji, że to eksperyment komunistycznych naukowców lub zbiorowy omam).

Mówię Sylwii, że przed Wilnem na autostradzie miałem wrażenie, że motocykl trochę poszarpuje, Sylwia miała podobne spostrzeżenia z BMW więc to raczej sprawa jakości paliwa, choć nie powiem, żeby mnie to uspokoiło w 100% (już po powrocie znaleźliśmy w internecie potwierdzenie naszych obserwacji).

Ustalamy plan na działania. Miałem pomysł, żeby zostać w Wilnie cały dzień i pozwiedzać. Sylwia zaproponowała, żeby pozwiedzać a potem jechać do Polski.

Oglądamy folder reklamujący wycieczkę oferowaną przez kemping. Kosztuje 13€ od osoby i trwa całe 90minut a w punktach zwiedzania nie ma najważniejszego dla Polaków miejsca czyli Ostrej bramy (kilka razy słyszałem o tym, że Litwini są nastawieni raczej nacjonalistycznie i niechętnie chwalą się Polskością w ich stolicy).

W Wilnie byłem dwa lata temu więc mam jakieś pojęcie o tym jak wygląda starówka, wybieramy jeszcze z folderu wycieczki punkt gdzie można podziwiać panoramę miasta i mamy plan. Pojedziemy pozwiedzać miasto a przede wszystkim zobaczyć Ostrą bramę, rzucimy okiem na panoramę miasta i jedziemy. Idealnie byłoby nie jechać z bagażami do miasta. Pytam Michała czy możemy mu zostawić pod opieką jeden motocykl z bagażami. Michał jest bardzo pomocny i oczywiście się zgadza, motocykl może nawet stać koło domku, a jak zdążymy do 12stej możemy nawet zostawić nasze bagaże w domku. Pakujemy się i wszystkie bagaże przyczepiamy do mojego motocykla na wycieczkę wyjątkowo pojedziemy dziś BMW (zazwyczaj jak jeżelibyśmy jednym motocyklem było to moje Suzuki).

Nie mamy pojęcia ile czasu zajmie nam zwiedzanie więc oddaję kluczyk do domku i ruszamy.

Przyczepiam kamerkę do kasku Sylwii, dziś Ona będzie operatorem kamery (dzięki czemu ja dziś jestem gwiazdą stopklatek).

 

Tak wygląda brama wejściowa do kempingu, kiedy zobaczyliśmy wczoraj ten baner wróciła nadzieja na znalezienie kempingu.

 

A tak wyglądał plac który wczoraj w pierwszej chwili uznaliśmy za nieczynny kemping (prawdopodobnie jest to jakiś plac targowy albo coś w tym rodzaju).

 

Kiedy pierwszy raz oglądałem filmik zdrowo się przestraszyłem. Zapomniałem, że nie ja jestem operatorem kamery i spanikowałem widząc jak przejeżdżam dziarsko przez skrzyżowania patrząc cały czas w bok a nie na drogę. Oczywiście filmik z Wilna tylko na tym zyskuje.

 

 

 

Wyjeżdżamy z nowoczesnej części Wilna i zbliżamy się do starówki.

 

Przed nami rzeka Wilia. Dwa lata temu zastanawiałem się głośna jaka to morze być rzeka, ktoś z chłopaków podrzucił, że jak Litwa to Niemen i w ciemno tak przyjąłem ale błędnie. Wilia to inna rzeka a z Niemnem łączy ją fakt, że do niego wpada (jest jego największym dopływem).

Po lewej stronie widać wycieczkę (rowerzyści nie są jej częścią), wytężcie wzrok i spróbujcie zgadnąć skąd wiem, że to wycieczka z Polski.

 

Jesteśmy już na moście przez Wilię (nazwa rzeki bardzo mi się podoba, kojarzy mi się z Wigilią)

 

 

Na moście doganiamy jeszcze jedną wycieczkę, też z Polski (czy już wiecie po czym poznaliśmy?)

 

Po tym kadrze trudno mieć wątpliwości, że to Polska grupa (przynajmniej my nie mamy).

 

Sprawę Polskich wycieczek wyjaśnię za chwilkę bo musimy zaparkować. Dwa lata temu parkowaliśmy tuż przy muzeum narodowym, teraz ten parking jest zamknięty za szlabanem ale tuż obok jest zorganizowany duży parking strzeżony. Ceny są bardzo rozsądne (przynajmniej porównując do cen płatnego parkowania w Warszawie).

 

Spacer w  kierunku Ostrej bramy prowadzi tuż obok muzeum narodowego i zamku gdzie specjalnie dla Sylwii prowadzone są prace budowlane. Sprzęt do robót ziemnych wisi nad skarpą zamku jak pająk.

 

Pomnik króla Mendoga przed muzeum Narodowym. Napis na cokole pomnika jest po Litewsku i próbując go zrozumieć mylnie założyłem, że to pomnik Księcia Witolda. (Mendog jest dla Litwy postacią na miarę Mieszka Pierwszego w Polsce, wspomina o nim Mickiewicz w balladzie "Świteź" a Słowacki poświęca cały dramat "Mindowe").

 

Tekst na tej tablicy nie pozostawia wątpliwości kto jest na monumencie przed muzeum.

 

Prace budowlane toczą się również z drugiej strony muzeum gdzie widać wieżę Giedymina (założyciela miasta).

 

Po drodze do Ostrej bramy zabytków nie brakuje, wchodzimy do Katedry Wileńskiej.

 

Oglądamy Katedrę i mamy wrażenie, że jest tu raczej skromnie. Podejrzewamy, że Katedra jest dopiero rekonstruowana i stąd taka skromność wnętrza. Wchodzimy do bocznej nawy, która wygląda znacznie okazalej.

 

Tu wrócimy do wątku widzianych wcześniej wycieczek, pierwszą z nich prowadził ten wysoki Pan w niebieskiej koszuli i w okularach (po prawej stronie kadru). Spotykamy ich tutaj i właśnie stąd wiem, że to wycieczka z Polski. Tą drugą wycieczkę, którą prowadziła Pani też spotkaliśmy.

Przewodnik potwierdził to co podejrzewaliśmy, że katedra dopiero odzyskuje swoją świetność. 

Wychodzimy z katedry i podziwiamy pomnik Giedymina.

Wycieczka prowadzona przez super wysokiego przewodnika dogania nas i dzięki temu poznajemy legendę o powstaniu miasta (dla dociekliwych: http://www.vilnius-tourism.lt/pl/informacja/o-wilnie/historia/legenda-o-powstaniu-wilna/). Giedymin widoczny na pomniku jest nikim innym jak dziadkiem Władysława Jagiełły, jak opowiedział przewodnik-koszykarz nasz dawny król jest na Litwie postacią kontrowersyjną bo ciążył na nim prawomocny wyrok (mam podejrzenie, że Litwini mogą znać trochę inną wersję historii niż my, ale nie jestem historykiem więc zatrzymuję resztę przemyśleń dla siebie).

 

Idziemy w stronę Ostrej bramy i trafiamy na znajomy już stojak na rowery. Najwyraźniej producent tych stojaków wygrał parę przetargów w całej Europie. Wyglądają całkiem fajnie i przy okazji pokazują ile miejsca zajmuje jeden zaparkowany samochód i ile może w tym miejscu stanąć jednośladów.

 

Polska wycieczka wciąż depcze nam po piętach.

 

Pod budynkiem teatru Pani śpiewa balladę przygrywając na ludowym instrumencie.

 

Odnajdujemy też dom w którym mieszkał kiedyś nasz wieszcz, Adam Mickiewicz.

 

Tak wygląda ten dom, obecnie ma w nim siedzibę jakiś urząd i budynek przynajmniej na razie nie jest specjalnie zadbany.

 

Spacerujemy po uliczkach Wilna, zwiedzamy a temperatura rośnie, robi się bardzo ciepło i dalej idziemy już niosąc kurtki w rękach.

Spragniony zachodzę do sklepu kupić butelkę wody, proszę o wodę po Polsku, Pani w sklepie zrozumiała co powiedziałem bo podała to co chciałem ale odpowiada po angielsku, także jeszcze raz potwierdza się, że Polskość miasta nie jest tu wcale eksponowana (tak jak pisałem, nie jestem historykiem więc przemyślenia o naszej wspólnej historii zachowam dla siebie)

 

Zmieniając temat o którym za wiele nie napiszę, przed sklepem stał taki oto jednoślad. Na pierwszy rzut oka trudno dopatrzeć się, że to skuter.

 

Doszliśmy do Ostrej bramy. Przyznam szczerze, że o istnieniu tego miejsca wiem przede wszystkim dzięki lekturze "Pana Tadeusza".

Jeśli ktoś ma podobnie i chciałby poszerzyć wiedzę polecam wybrać się do Wilna a tak na szybko odwiedzić tą stronę: http://www.ausrosvartai.lt.

 

Byliśmy oczywiście również w kaplicy pod obrazem Matki Boskiej OStrobramskiej, nie wolno robić tam zdjęć ale mam jedno (trochę nieostre) zrobione z ulicy.

 

Z kaplicy mam za to zdjęcie widoku na ulicę.

 

Sylwia kupuje jako podarunki medaliki z Matką Boską Ostrobramską i trzeba wspomnieć, że nie zostały wyprodukowane w Chinach tylko w Warszawie (było z tego trochę śmiechu).

Poza dużo mniejszą powierzchnią miejsce jest otoczone czcią taką jak u nas Częstochowa.

Właśnie tu spotykamy drugą wycieczkę z Polski i słyszymy jak Pani przewodnik opowiada o darach jakie zostawił w kaplicy Jan Paweł II oraz o tym, że wierni w czasie mszy gromadzą się po prostu na ulicy.

 

A tak wygląda Ostra brama od strony zewnętrznej  gdzie zachował się również fragment murów obronnych.

 

Powoli wracamy do motocykla, przy katedrze Wileńskiej natrafiamy na ślub, nawet zaczęliśmy się zastanawiać czy na pewno dziś jest piątek ale telefony utwierdzają nas w przekonaniu, że sobota jest dopiero jutro.

 

Myśleliśmy, że uda nam się wkręcić na wesele ale okazało się, że w katedrze były dwa śluby i mieliśmy dylemat do kogo się wpraszać.

 

W dodatku cały show kradnie druhna z balonami która pozuje przy dzwonnicy katedralnej.

 

Wróciliśmy na parking do motocykla. BMW pokazało, że temperatura doszła do 30C, nic dziwnego, że się gotowaliśmy.

Rozważaliśmy nawet czy nie odpuścić punktu widokowego bo upał trochę dał nam do wiwatu ale kto wie kiedy znów będziemy w Wilnie.

 

Po drodze znajdujemy mocny Polski akcent, Polską księgarnię!

 

Dojechaliśmy na wzgórze skąd roztacza się widok na panoramę starej części miasta.

 

Podziwiamy panoramę Wilna.

 

 

Jedziemy w stronę kempingu ale nie przestajemy podziwiać miasta. Naszą uwagę zwrócił stary cmentarz.

 

Wyjechaliśmy z zabytkowej części Wilna, pojawiają się drogowskazy, kiedy już zabierzemy mój motocykl z kempingu będziemy jechać drogą A16.

 

Ostatni punkt wycieczki to wizyta w sklepie, wybór pada na market NORFA XL, który jest najbliżej kempingu (widać nawet wieżę telewizyjną)

 

Sklep jest całkiem spory i zwiedzamy go z ciekawością. Znajdujemy naprawdę dużo Polskich produktów, kupujemy nawet Polskie cukierki. Kupujemy też dość symboliczną ilość jedzenia gdyby głód nas dopadł po drodze do Polski.

Najwięcej czasu spędzamy w dziale ze szklanymi pamiątkami czyli alkoholami. Stoisko jest po prostu ogromne a wybór zachwyciłby niejednego konesera. Kupujemy kilka butelek na prezenty ale nie szalejemy z ilością bo raz, że to masa a dwa, że szkło.

Wracamy na kemping, przepakowujemy się, szklane pamiątki układamy w torbie którą Sylwia wiezie na kanapie. Jest tam sporo miejsca a poza tym jest wodoszczelna więc jak coś się stłucze będzie można cokolwiek odzyskać (oczywiście żartuję z tym odzyskiwaniem).

Kiedy ja idę podziękować Michałowi za pieczę nad moim motocyklem Sylwia robi zdjęcie wnętrza naszego domku, wcześniej nie przyszło nam to do głowy a domek choć śmieszny z wyglądu był przestronny i przyjemny.

 

Zdjęcie jest super ciekawe bo robione przez szybę (klucze już oddaliśmy wcześniej) więc ma niezamierzony efekt specjalny.

 

Ustawiam nawigację tak, żebyśmy nie jechali cały czas główną drogą i jeszcze przed Mariampolem będziemy odbijać w kierunku przejścia granicznego w Ogrodnikach. Poza automapą uruchamiam też Yanosika bo ten Polski program wspomagający kierowców działa też tutaj (muszę przyznać, że chyba sporo Litwinów z niego korzysta bo przeciętna prędkość samochodów jest trochę wyższa niż pozwalają przepisy).

Wyjazd z Wilna mimo prac drogowych wyszedł nam całkiem sprawnie. Kawałek za Wilnem zatrzymujemy się na stacji i tankujemy do pełna.

Paliwo było tanie (1,04€) więc nie jest rewelacyjne jakościowo ale poza lekkim poszarpywaniem (nie w całym zakresie obrotów) motocykle nie kapryszą. Po zjechaniu z głównej drogi robię się głodny i wpada mi pomysł żeby na pożegnanie Litwy sprawdzić czy "heseburgery" będą mi dziś smakować tak jak wczoraj. Chyba za późno wpadłem na ten pomysł bo na bocznych drogach nie było prawie żadnych zabudowań.

Granica z Polską choć spodziewana bardzo nas ucieszyła. W Polsce jakoś wszystko jest ładniejsze.

Nawet pogoda jest super bo choć jest bardzo ciepło, nie jest duszno i jedzie się bardzo przyjemnie.

Po drodze ustalamy, że nie wracamy jeszcze dziś do domu, jeszcze trochę pozwiedzamy, odwiedzimy Wilczy Szaniec koło Giżycka.

Zaraz za granicą  zatrzymujemy się w Sejnach przy restauracji serwującej dania kuchni Litewskiej. W Wilnie chętnie skosztowalibyśmy lokalnej kuchni ale nie byliśmy jeszcze głodni, także to czego nie zrobiliśmy na Litwie zrobimy w Polsce.

Oboje zamawiamy placek żmudzki i możemy to danie śmiało polecić gdyby ktoś odwiedzał Sejny (poza tym jadłem jeszcze bardzo dobrą zupę drwala, na szczęście nie pływały w niej żadne kawałki drewna). Dodatkowo w restauracji miałem okazję spróbować Augustowskiego kwasu chlebowego i był to naprawdę doskonały.

 

Dodaję do nawigacji nowy cel czyli wojenną kwaterę Hitlera i ruszamy.

Droga przez nasze pojezierze jest kręta i nie nudzi, także jedzie się bardzo przyjemnie. Przejeżdżamy przez Suwałki i nadal nie widzimy podobieństw do Helsinek (może kiedyś było inaczej).

Pierwotny plan był taki, że najpierw zwiedzimy Wilczy Szaniec a potem pojedziemy na kemping w okolicach Mrągowa ale około 17tej dopadło nas zmęczenie i zaczęliśmy rozglądać się gdzie tu można przenocować.

W Wydminach nawet chciałem zajechać do hotelu w którym najwyraźniej szykowało się wesele (także nie tylko na Litwie, piątek jest dniem ślubów). Za miejscowością Suche Laski (naprawdę tak się nazywa tak miejscowość) zobaczyliśmy reklamy hotelu i postanowiliśmy sprawdzić czy cena nas nie zabije.

Od reklamy do hotelu było ponad 5km mieliśmy więc trochę czasu żeby pogadać jaką kwotę za pokój możemy zaakceptować. Na reklamach hotel miał trzy gwiazdki, Sylwia sugeruje cenę po 100zł za gwiazdkę i na taką cenę ewentualnie możemy jeszcze się zgodzić. Kończy się asfalt i jeszcze około 2km jedziemy po nieutwardzonej drodze, tablice reklamowe hotelu tak prowadzą więc mamy tylko nadzieję, że nie wyprowadzą nas w pole i nie wyprowadziły.

Hotel jest i niestety obawa co do ceny rośnie. Może są tylko trzy gwiazdki ale na pewno są to duże gwiazdki, na hotelowym parkingu jest raczej bogato a i za samą obecność w miejscu o  fantazyjnej nazwie "Mazurskie Siedlisko Kruklin" na pewno trzeba będzie słono zapłacić.

Idziemy do recepcji z cichą nadzieję, że po prostu nie będzie miejsc i nie będziemy musieli nawet myśleć na ile musimy naciągnąć budżet.

Miejsca są i to nawet w dwóch wariantach, apartament w chatce mazurskiej obok hotelu za 390zł lub pokój w hotelu za 450zł.

Nasze spojrzenia chyba powiedziały Pani w recepcji wszystko co sobie pomyśleliśmy o tej propozycji bo praktycznie od razu Pani zaproponowała rabat do 350zł dodając, że w cenie jest śniadanie a także korzystanie z sauny i basenu, hmmm.

Karta płatnicza jeszcze nie powiedziała "dość" więc zostajemy!

 

Dziś śpimy w takiej oto mazurskiej chacie.

 

Cała chata była urządzona w bardzo skansenowym stylu co zapewne miało tłumaczyć cenę.

 

 

 

Pokoik a raczej apartament który zajmowaliśmy wyglądał tak.

 

Wygląda na to, że wpadliśmy w szpony luksusu, nie mamy wyjścia i musimy się z tym jakoś "przemęczyć".

 

Skoro mamy zostawić tyle pieniędzy za kilkugodzinne wczasy, trzeba wykorzystać wszystko co jest w cenie, przebieramy się i idziemy na basen i do sauny.

Niestety ledwie dotarliśmy na basen rozdzwoniły się telefony z gratulacjami, rezerwacje wizyt w zakładach pracy, wręczanie kwiatów itp, czyli oczywiście żartuję. Na basenie byliśmy sami i po prostu się wygłupialiśmy.

 

Basen był raczej niewielki ale pływałem w nim sam (Sylwia preferowała saunę i kąpiele słoneczne), mogłem się napływać do woli.

 

Jak widać basen był na  świeżym powietrzu a pogoda sprzyjała. Sauna do której również raz po raz wskakiwałem była tuż obok basenu i też była na powietrzu i co bardzo nam się podobało piec w saunie był opalany drewnem.

 

Wygląda na to, że wszystko czego nie udało nam się zrobić za granicą nadrabiamy w ekspresowym tempie w Polsce, najpierw litewska kuchnia a teraz fińska sauna.

Napływałem się i wypociłem za wszystkie czasy, kiedy słońce zaczynało się chować za horyzont wróciliśmy do pokoju żeby się przebrać w bardziej wieczorowe podkoszulki (jak się łatwo domyśleć to były nasze najwykwintniejsze stroje) i poszliśmy do hotelowej restauracji na kolację.

Strojami troszkę odbiegaliśmy od reszty gości ale mieliśmy to w nosie, Sylwia zamówiła dla siebie pierogi z jagodami a ja skusiłem się na jakąś sałatkę, która z nazwy za wszelką cenę starała się być lokalna (co nie umniejsza jej zaletom smakowym).

Jedzenie było jednak tylko dodatkiem do wina jakie sobie zamówiliśmy. Nie będę udawać znawcy, z karty win wybieraliśmy spośród dwóch najtańszych gatunków. Wino na pewno było białe i pochodziło z Hiszpanii jak dokładnie się nazywało niestety nie pamiętam (chyba w nazwie był jakiś baron).

Otwieranie wina w hotelowej restauracji to prawdziwa ceremonia, Pan przyniósł specjalny stolik i wiaderko z lodem do chodzenia butelki. Chwilę się męczył z usunięciem korka i kiedy zakończyło się to sukcesem zapytał czy chcę najpierw spróbować, doceniam jego starania ale powiedziałem, żeby się nie wygłupiał, po dwóch tygodniach przymusowej abstynencji na pewno będzie OK.

I było OK a nawet dużo bardziej niż OK. To co będę długo pamiętać to zapach tego wina, a było czuć w nim zapach owoców.

Zapach ten przywołał zapach wina jakie piliśmy w Albanii a także zapach rumuńskiego piwa Ursus w którym zapach cytrusów jest dużo bardziej subtelny ale w tym samym klimacie.

Długo siedzieliśmy przy stoliku wspominając to co nam utkwiło w pamięci z minionych dwóch tygodni i delektując się winem o zapachu wspomnień z wcześniejszych wycieczek. Nasze wczasy nie trwały długo ale dla mnie warte było swojej ceny.

 

Plan na jutro jest prosty, zwiedzanie Wilczego Szańca i powrót do domu chyba, że coś nam wpadnie do głowy bo jutro jest dopiero sobota.

 

 

19.08.017

Dzień 15

339km

“Płynie Wisła płynie po Polskiej krainie”

 

Po 9tej jesteśmy na śniadaniu. Jak często w hotelach bywa śniadanie jest w formie szwedzkiego stołu. Jestem głodny więc mam plan, żeby zjeść równowartość tego co musimy zapłacić za nocleg. Wybór jedzenia był spory i generalnie jedzenie było naprawdę dobre ale mimo moich najszczerszych starań ambitny plan żeby zjeść za całe 350zl bierze w łeb, nie dałem rady. Jak dla mnie przebojem śniadania były ogórki małosolne a to pewnie dlatego, że dawno ich nie jadłem.

Wracając do pokoju robiłem jeszcze kilka zdjęć przed naszą mazurską chatą.

 

 

Ze zdjęcia poniżej jestem szczególnie zadowolony.

 

Pakujemy się, w ręce wpada mi ankieta dla gości hotelu.

Nie zastanawiam się długo i piszę: garaż dla motocykli to standard nawet w Rumunii (może nie zawsze jest to standard, ale tu musieliśmy zostawić motocykle na parkingu, nawet nie pod chatą). Myślę, że kiedyś muszę podzwonić po hotelach i popytać czy mają już garaż dla motocykli, kto wie, może mój wpis w ankiecie coś zmieni.

Kończymy pakowanie, płacimy (karta nawet to wytrzymała) i jesteśmy gotowi do drogi.

 

Myślałem, że nie mam żadnej fotki samego hotelu ale z pomocą przychodzi filmik z kamerki.

 

Wyjeżdżamy a wzorem wczorajszego dnia kamerkę dostaje Sylwia i znów ja jestem gwiazdą stopklatek.

Jak wspominałem droga dojazdowa do hotelu nie jest utwardzona.

 

Po drodze można podziwiać pola kukurydzy.

 

Musimy przyśpieszyć, po prawej stronie widać ambonę dla myśliwych a my wyjeżdżamy na otwarty teren.

 

Asfalt szybko się pojawia a drogowskazy potwierdzają, że jedziemy w dobrym kierunku.

 

Opuszczamy Kruklin.

 

Drogę do Giżycka pokonujemy szybko i bez problemów, niedługo później pojawiają się drogowskazy na Wilczy Szaniec.

Po drodze wyprzedzamy kilka autokarów na niemieckich numerach i jesteśmy na miejscu.

Do wjazdu niewielka (jeszcze) kolejka a my nawet nie musimy w niej stać bo kierujący ruchem wprowadzają nas na osobny parking dla motocykli.

 

Oboje już tu byliśmy ale tak dawno, że niewiele pamiętamy (ja tylko fakt, że tu byłem), już na parkingu można podziwiać pojazdy grupy rekonstrukcyjnej, która grasuje w okolicy.

 

 

Poza ruinami kwatery Hitlera jest tu też kemping i hotel, Sylwia nawet zapytała o cenę pokoju dla dwóch osób, nie da się ukryć, że była niższa od tego co zapłaciliśmy (120zł), ale tylko się z tego uśmieliśmy. Tak z perspektywy czasu myślę, że gdybyśmy tu dotarli jeszcze wczoraj to najpewniej wybralibyśmy opcję kempingu choć z drugiej strony nie wiem czy nie czułbym się nieswoje na "kempingu u Hitlera".

Myślę, że trudno będzie znaleźć kogoś kto zupełnie nic nie kojarzy o historii tego miejsca więc nie ma co pisać za dużo, poniżej kilka zdjęć.

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla miłośników zwiedzania bunkrów to miejsce będzie raczej rozczarowaniem, wojenna siedziba Hitlera miała być zamieniona w gruzy, choć nie całkiem się to udało. To co zadziwia to ogromna ilość niemieckich wycieczek i turystów. Trudno się nie zastanawiać czy bardziej interesuje ich fakt, że ich wódz miał tu swoją siedzibę czy raczej jako miejsce nieudanego zamachu, który dawał dużą szansę na zmianę zupełnie inne zakończenie wojny.

Niestety nie znam niemieckiego na tyle dobrze, żeby ich o to zapytać, mój zasób niemieckich słów i zwrotów kojarzy się również z wojną ale raczej z filmem o czterech pancernych i nie wróży długiej i udanej konwersacji.

 

Poza miejscami zamienionymi choć częściowo w gruzy jest też taka ekspozycja.

 

 

 

 

Opuszczamy Wilczy Szaniec i pierwszy raz mamy telefon z domu. Potwierdzamy, że dziś już wracamy i ze zdziwieniem dowiadujemy się, że prognozy pogody na dziś nie są wcale korzystne. Ruszamy i prognozy zaczynają się sprawdzać, deszcz łapie nas na wąskiej krętej drodze gdzie kompletnie nie było miejsca żeby się bezpiecznie zatrzymać i założyć przeciwdeszczówki. Efekt jest łatwy do przewidzenia, w ciuchach oczywiście nie mamy wpiętych membran więc deszcz przenika bez przeszkód i po chwili jesteśmy kompletnie przemoczeni. Na szczęście nie jest zimno i deszcz nie psuje nam humoru. Nadal jedziemy na paliwie kupionym jeszcze na Litwie więc potrzeba uzupełnienia paliwa zbliża się nieuchronnie a stacji benzynowych nie widać. Zatankować udaje się nam dopiero w Szczytnie. Po napełnieniu zbiorników przestawiłem motocykle tak żeby stały pod dachem i chwilę się suszymy.

Skoro mam komfort i mogę skorzystać z łazienki na stacji benzynowej mam myśl, żeby założyć na siebie suchą podkoszulkę i suche majtki. Ma to duży sens bo jak wepnę membrany nie będę ich od razu moczyć (od środka). Sylwia wybiera inną taktykę i zakłada przeciwdeszczówkę na wierzch.

Tu muszę wspomnieć o przedziwnym zachowaniu kierowców samochodów. Motocykle stały jeden za drugim ale jeśli przy dystrybutorze ktoś tankował i tak obok nas nie było już aż tyle miejsca, żeby dało się przejechać samochodem. Oczywiście kierowcy też nie chcieli moknąć i podjeżdżali pod dach ustawiając się za nami. Ale jakoś prawie żaden nie wpadł na pomysł, że może odjechać do tyłu tylko czekali aż zrobi się miejsce z przodu. Po minach siedzących  i czekających w samochodach widać było, że się niecierpliwią, po cichu nawet liczyłem, że ktoś będzie zgłaszać do nas pretensje bo mógłbym spytać czy w całym Szczytnie nie działa bieg wsteczny w samochodach (co byłby krzywdzące dla mieszkańców Szczytna bo również inne rejestracje można było dostrzec na stacji).

Skoro zdecydowałem się przebrać zrobiłem dla czekających małe przedstawienie, wyciągnąłem z kufra siatkę z majtkami i po kolei każde z nich wyciągałem, prezentowałem Sylwii i pytałem czy właśnie te powinienem wybrać. Miny kierowców oczywiście były bezcenne ale nie miałem wcale aż tak dużego wyboru i dość szybko poszedłem się przebrać.

Zabezpieczenie przed deszczem ruszamy pokonać ostatnie 200km. Oczywiście padało prawie cało drogę, dopiero przed Warszawą deszcz zaczął ustępować, za to na drodze przed Serockiem pojawił się gigantyczny korek. Roboty drogowe i ruch zmiennokierunkowy dla motocykli nie stanowiły problemu, dwie zmiany świateł i już mogliśmy jechać dalej bez przeszkód. Nawigacja chyb chciała się zrehabilitować za wprowadzenie nas w korek i przez Warszawę prowadziła nas drogą, która chyba przede wszystkim miała nas zaskoczyć choć faktycznie w żadnym korku więcej nie staliśmy i nawet przestało padać (co oczywiście nie ma nic wspólnego z działaniami nawigacji).

 

Dotarliśmy do domu około 17tej, rozpakowanie zajęło chwilę bo część rzeczy zostaje na stałe w garażu. Membrany w ciuchach spisały dzielnie i wytrzymały napór wody aż do końca.

Oczywiście obejrzeliśmy na szybko zdjęcia jakie zrobiliśmy, włączyliśmy sobie film kupiony na przylądku (wrażenie robi niezmiennie takie samo) a nawet zrobiliśmy to czego nie mogliśmy zrobić przez minione dwa tygodnie czyli pojechaliśmy do Biedronki na zakupy.

 

Podczas całej wycieczki zrobiliśmy na kołach łącznie  trochę ponad 7500km.

Trzy razy rozbieraliśmy mój motocykl ale co najważniejsze dojechał do domu o własnych siłach.  W BMW Sylwii wariowały czujniki od ciśnienia w oponach ale tylko jednego dnia i co najważniejsze same przestały się wygłupiać.

 

Jak tu goracooooo!!!!!

 

 

 

Epilog

Dzień po powrocie zszedłem go garażu żeby zrobić i tak opóźnioną wymianę oleju i przy okazji wymienić pompę paliwa.

Samo przeciągnięcie wymiany oleju nie było wielką zbrodnią bo i tak używam oleju o dużo wyższej specyfikacji niż zalecana i faktycznie zlany olej wcale nie odbiega barwą od nowego.

Po wymianie oleju czas na zdjęcie zbiornika i zajęcie się pompą paliwa. Mam na półce całkowicie sprawną pompę którą wymieniłem profilaktycznie kiedy przekroczyłem przebieg 100 000km. Wymieniając wtedy pompę dostałem ją razem z nieodpowiednim filtrem paliwa i stary filtr tylko wypłukałem najlepiej jak mogłem. Ubiegłej zimy kupiłem nowy filtr ale jak już pisałem w zimę nie bardzo chciałem smrodzić paliwem w garażu a przy wyjmowaniu pompy raczej nie da się tego uniknąć. Przy okazji rozbierania motocykla robię zdjęcia dla uzmysłowienia do jakiego stopnia trzy razy musieliśmy rozebrać motocykl.

 

Zdjęcie kanapy to formalność, odpina się ją zamkiem z tyłu motocykla, reszta czynności wymaga już wkrętaka albo klucza imbusowego.

Na pierwszy ogień idą czarne elementy z boku motocykla (dwie śruby) potem dolna część owiewki (dwa wkręty i siedem spinek) i na koniec mała górna zaślepka (dwie spinki).

 

Kolejny etap to odkręcenie bocznych owiewek (dziesięć śrub i dwa wkręty) i wyciągnięcie ich co dość skutecznie utrudniają gmole (pewnym ułatwieniem jest wykręcenie kierunkowskazów, nie trzeba ich odpinać, mogą sobie dyndać - dwie nakrętki)

 

Dojście do tego etapu, kiedy się to robi pierwszy raz w życiu potrafi zająć nawet dwie godziny (to tak przy częstym zaglądaniu do serwisówki i skrajnie dużej ilości przerw na piwko).

Teraz można zająć się demontażem zbiornika (jedna śruba z tyłu, jedna nakrętka i wyjęcie szpilki z przodu, plus odłączenie wtyczki od pompy i wskaźnika paliwa, odpięcie przewodu paliwowego od pompy i odłączenie przewodu przelewowego). Tych kilka prostych czynności wystarczy żeby zdjąć zbiornik a jest to konieczne bo w jego dnie ukrywa się pompa paliwa.

 

Motocykl pozbawiony tych wszystkich elementów wygląda jak w czasie sekcji zwłok a nie podczas "rutynowej" naprawy.

 

 

Teraz trzeba wyciągnąć pompę ze zbiornika, do odkręcenia jest tylko pięć śrub i mamy pompę w rękach.

 

Niestety to co widzimy to w większości obudowa ale po odkręceniu trzech śrub możemy zdjąć odłączyć pokrywę pompy (w której jest regulator ciśnienia, starając się nie zgubić gumowych oringów) odpiąć przewody elektryczne (pamiętając który gdzie był) i oddzielić korpus pompy od jej metalowego dna.

 

Teraz już tylko zostaje wyciągnąć właściwą pompę razem z filtrem z obudowy.

Filtr ma kolor rdzennego mieszkańca Afryki i niewykluczone, że to właśnie ten mały element był przyczyną problemów. Jeśli zanieczyszczenia przedostały się do pompy mogły dostać się pod szczotki i przerywać obwód. To tylko teoria ale porównując jak wygląda nowy filtr nie można wykluczyć, że jest słuszna (fakt, że pompie pomogło stukanie w nią rękojeścią śrubokręta zdaje się też potwierdzać tą teorię ale równie dobrze wystarczy, że w pompie mogły zawiesić się szczotki).

 

Kiedy rozbieraliśmy motocykl pierwsze dwa razy, dopiero szukaliśmy źródła awarii i zajęło nam to sporo czasu ale kiedy pompa padła przed Helsinkami dobrze wiedzieliśmy co robić i cała akcja serwisowa zajęła nam 20 minut.  Teraz kiedy robiłem wszystko sam, łącznie z wymianą oleju, układaniem kluczy śrubek, które mi się rozsypały (a było to całe pudełko) spędziłem przy motocyklu 1,5 godziny.

Kiedy w Finlandii złożyliśmy motocykl i spojrzałem na zegarek zażartowałem, że możemy świadczyć usługi ekspresowego rozbierania i składania DLi, pytanie czy byłby na to wystarczający popyt.

 

Do tego muszę dodać, że mieliśmy ze sobą tylko zwykłe klucze imbusowe ze ściętymi końcówkami, w garażu miałem do dyspozycji klucz zaokrąglony z jednej strony dzięki czemu można wykręcać śruby pod kątem (gmole niestety wymuszają czasem niezłą ekwilibrystykę z kluczami).

 

Przy okazji rozbierania motocykla w Norwegii zgubiłem jedną nakrętkę od szpilki mocującej zbiornik paliwa (tą na miejscu zastąpiłem nakrętką z zestawu kluczy imbusowych) i dwa wkręty mocujące dolną plastikową cześć owiewki. Poza tymi wkrętami ten plastik mocowało jeszcze siedem spinek więc nawet nie zastanawiałem się czym je zastąpić i do domu przyjechałem bez nich. Co prawda jest jeszcze szansa, że te dwa wkręty gdzieś znajdę bo rozbieraliśmy motocykl raczej metodycznie bez przypadkowego odkładania części byle gdzie ale oczywiście teraz mam już nowe oryginalne wkręty zamówione w serwisie Suzuki.

 

Obecnie jeżdżę na oryginalnej pompie Suzuki, która ma za sobą już ponad sto tysięcy kilometrów (z nowym filtrem paliwa) a na półce leżą dwie pompy, jedna która kaprysił w Norwegii i którą może jeszcze rozbiorę żeby poznać prawdę) i całkiem nowa, którą zamówiłem po powrocie.

Niewykluczone, że wezmę ją ze sobą na kolejną dłuższą wycieczkę (zależy czy będziemy jechać tam gdzie można ją tanio i szybko wysłać kurierem). 

 

Kilka słów muszę poświęcić na temat sprzętu jaki debiutował podczas tej wycieczki.

To co już znacie to oczywiście młotek do śledzi. Kosztował zaledwie sześć złoty i byłem pewny, że rozleci się przy pierwszym wbijaniu szpilek w skalistym terenie, tymczasem spisał się doskonale. Wygląda na to, że jest wykonany z właściwego materiału do tego typu działań. Zapewne każdy kto wbijał szpilki metalowym młotkiem czy siekierą  wie jak łatwo jest zgiąć szpilkę czy połamać śledzia. Ten plastikowy przyrząd jest po tym względem dużo praktyczniejszy, po jednym wyjeździe wszystkie szpilki mam proste jak z fabryki a nie jeden raz wydawało się, że wchodzą w litą skałę.

 

Drugim i niemniej ważnym debiutanckim sprzętem był telefon wodoodporny, którego głównym zadaniem  była nawigacja (przy okazji pełnił też rolę zapasowego telefonu). Do tej pory jako nawigację zawsze używałem swojego telefonu. Poza tym, że dzięki temu nawigację miałem zawsze przy sobie i wystarczało zabierać ze sobą tylko jedną ładowarkę (tą do telefonu) nawigacja z dostępem do internetu potrafi znacznie więcej (jak choćby omijać korki albo pokazywać natężenie ruchu na drodze).

Pomysł by oddzielić telefon od funkcji nawigacji podsunęła lektura tego artykułu: http://jarekspychala.com/67-Wyposazenie

Muszę dodać, że generalnie odnoszę się z dużą rezerwą do tego co można tam wyczytać bo czasem mam wrażenie, że coś jest napisane specjalnie tak, żeby sprawdzić czy ktoś to przeczyta i zwróci uwagę na coś co się kupy nie trzyma (ale to tylko moje zdanie).

W każdym razie zgadzam się, że jak padnie telefon to nie ma nic, ani telefonu ani nawigacji i to może być duży problem. Co prawda jak się jeździ we dwójkę dwa telefony na raz raczej nie padną ale używanie telefonu jako nawigacji ma swoje wady a największą jest tendencja do przegrzewania. Wystarczy, że temperatury zbliżają się do 30C a telefon uwięziony w wodoodpornym pokrowcu, podłączony cały czas do ładowania (inaczej bateria padnie po paru godzinach) zaczyna się gotować.

Teraz tak zdroworozsądkowo, jeśli zwykły telefon się przegrzewa to co dopiero taki wodoodporny, który ma pancerną obudowę, jak go jeszcze wsadzić do pokrowca to się spoci nawet na mrozie. I ten problem zawsze mnie odpychał od tego rozwiązania ale wymyśliłem jak to obejść.

Skoro telefon jest wodoodporny to trzeba się pozbyć pokrowca i przyczepiać telefon bezpośrednio do uchwytu.

Oczywiście przeprowadziłem testy z uchwytem stosowanym w samochodzie ze sprężynującą obejmą, ale w przypadku przejazdu przez perforowaną drogę kompletnie nic nie było widać na ekranie (tak się drgania przenosiły) nie mówiąc już o tym, że telefon opuścił uchwyt (na szczęście zawisł na kablu do ładowarki).

Problem rozwiązałem dzięki temu, że wodoodporny pokrowiec, którego używałem, zakończył swój żywot. Dokładnie zamki błyskawiczne przestały się zamykać. Wystarczyło odkręcić z pokrowca płytę do montażu w uchwycie, przykręcić ją do pleców telefonu wodoodpornego i gotowe.

Oczywiście najpierw trzeba było wybrać telefon, najpopularniejszym i najtańszym telefonem tego typu jest model Discovery. Niestety nie spełnia podstawowego wymogu ma za mało pamięci (na mapy Europy) a zamontowanie karty SD nic nie zmienia, AutoMapa nie chce w tym telefonie używać pamięci zewnętrznej.

Drugim strzałem był droższy ale wyposażony w 8GB pamięci Geotel A1. Ten telefon oczywiście dużo lepiej radzi sobie też z kartami pamięci i mapy mogą być tam składowane. Jest też dużo solidniej zrobiony i jego wodoodporność jest dużo pewniejsza (klapka tylna jest zabezpieczona gumową uszczelką i trzyma ją aż sześć śrub).

Jak pokazały testy, taka nawigacja ma jeszcze jedną wielką zaletę, dotyk ekranu działa w rękawiczkach motocyklowych.

 

Tak to wygląda na motocyklu.

 

Tak wygląda uchwyt kiedy nie mam w nim telefonu.

A tak wygląda telefon od strony pleców.

Pętelka przy płycie zaczepu to nic innego jak opaska zaciskowa i pełni rolę "szelek bezpieczeństwa" jeśli telefon na nierównościach drogi będzie chciał wybrać wolność. Testy wykazały, że to rozwiązanie jest proste i skuteczne, telefon nawet jak wyskoczy z uchwytu, bardzo łatwo jest go wsadzić z powrotem.

W telefonie siedzi sobie karta SIM prepaid z wykupionym pakietem danych dzięki czemu można używać Yanosika, czy korzystać z funkcji omijania korków w AutoMapie. Oczywiście w miarę środków na koncie można z telefonu normalnie dzwonić czy smsować a w razie awarii właściwego telefonu wystarczy przełożyć karty. Poza AutoMapą do urządzenia wgrałem mapy OSM+, Navigatora i MapsMe.
Czemu aż tyle? Po pierwsze dlatego, że mogę bo mam do dyspozycji dużo pamięci. Po drugie jak pisałem do nawigacji preferuję AutoMapę (przyzwyczajenie i chyba najłatwiej jest modyfikować trasę po swojemu) natomiast baza POI jest pewniejsza w OSM+.
Pozostałe mapy są wgrane awaryjnie i do testów.

Urządzenie sprawdza się nam na tyle, że używamy go również w samochodzie, dodatkowym plusem jest fakt, że pasujący uchwyt Sylwia ma również w BMW więc bez problemu może używać tego telefonu. Telefon ten mam sparowany z zestawem bluetooth jako drugi telefon także komunikaty głosowe też działają.

Teraz strona finansowa, czyli ile to wszystko kosztowało. Uwzględniając wszystkie koszty uwzględniając koszty ubezpieczenia, zakupu waluty i żywności (zwłaszcza tej liofilizowanej) w Polsce,  wydaliśmy po 3900 na osobę i co najważniejsze można to zrobić taniej!

Na czym można zaoszczędzić?
Przede wszystkim można pojechać inną  krótszą trasą i zaoszczędzić na paliwie
.
Jeśli kogoś interesuje tylko zdobycie przylądka północnego to z rejonu Warszawy, najkrótsza droga wyniesie 2500km w jedną stronę ale choć tu oszczędności mogą być bardzo pokaźne
(paliwo to mniej więcej połowa wszystkich kosztów) to zupełnie szczerze nie polecam tej opcji.
Jak wspominałem Norwegia jest tak niesamowitym miejscem, że dwa dni jazdy mogą dać więcej wrażeń niż kilka lat jazdy gdzie indziej i te pozytywne wrażenia trudno przeliczyć na jakiekolwiek pieniądze.
Sporo można też zaoszczędzić na noclegach i nawet nie chodzi by wcale nie korzystać z kempingów, wystarczy ograniczyć ilość noclegów pod dachem a te są najdroższe (jadąc we dwójkę z jednym namiotem koszty kempingów to około 300zł na osobę).
Można też znacznie mniej wydać (lub nawet nic nie wydać) na pamiątki (na przylądku północnym razem z biletami wstępu wydaliśmy w sumie około 1000zł). Zupełnie szczerze wydalibyśmy mniej gdyby nie kontrola ilości środków po drodze, skoro wiedzieliśmy, że mamy jeszcze sporo pieniędzy to je wydawaliśmy.
Nieoczekiwanie dla na okazało się, że wydalibyśmy jeszcze po około 250zł na osobę mniej gdybyśmy pieniądze mieli w Euro.
Koszty przewalutowania a przede wszystkim wysokich kursów po jakich bank rozliczał transakcje wyniosły około 500zł. Zazwyczaj nawet nie zwracaliśmy na to uwagi bo korzystaliśmy z przedpłaconej karty walutowej ale niestety ważność karty wygasła a cinkciarz.pl zawiesił ich wydawanie (można wyrobić gdzie indziej i warto to zrobić jeśli będziemy wydawać za granicą więcej niż 2000zł).

Małe podsumowanie.
Nie wiem jak szybko ale do Norwegii na pewno jeszcze wrócimy. Do zobaczenia jest tam jeszcze bardzo dużo a na pierwszym miejscu jest archipelag Lofoty zwany Karaibami północy. Na pewno będę chciał wrócić też i na przylądek północny, coś jest w tym miejscu co przyciąga (przynajmniej mnie).
W relacji opisywałem spotkanie z rowerzystami z Polski, oczywiście zdjęcie, które zrobiłem przy okazji spotkania im wysłałem i w rewanżu dostałem taką fotkę.

Chłopaki dotarli na przylądek dzień po naszym spotkaniu i niestety pogody nie mieli zbyt dobrej. Spędzili tam prawie dwa dni i jak widać po zdjęciu chyba czekali na poprawę pogody.

Kierunek północny nie jest tym najpopularniejszym dla motocyklistów. Nie do końca wiem czemu bo zazwyczaj łatwiej jest się cieplej ubrać niż bardziej rozebrać ale widać nie wszyscy są tego samego zdania.
Tak się złożyło, że znam osobiście tylko czterech motocyklistów, którzy wybrali się na przylądek Północny ).
Co ciekawe każdy z nich jechał  na motocyklu małej pojemności (125 i 250ccm) dopiero my się wyłamaliśmy z większą pojemnością i dlatego uważam, że dla nas była to raczej wycieczka niż wyprawa.
Natomiast Sylwia jest jedyną znaną mi dziewczyną, która dotarła tam na własnym motocyklu (nie powiem, żeby mnie to nie cieszyło).

Gdzie pojedziemy za rok? Tak na 99% zupełnie gdzie indziej niż teraz planuję :)

Filmowe podsumowanie wycieczki:

https://youtu.be/RuBcpaCk6Lk